środa, 23 sierpnia 2017

GORGANY I ŚWIDOWIEC PO RAZ PIERWSZY #2












O jakie słodkie te koniki. Dam im coś smacznego. No słodziuchne że hej. Tak słodziuchne, że jeden z nich (akurat żaden ze zdjęcia) bardzo nam uprzyjemnił noc. W każdym razie mi. Otóż wyobraźcie sobie, że już fajnie wypoczęci i wyluzowani idziecie spać, gdyż księżyc świeci, jest noc, macie dużo czasu by się zregenerować. W dodatku śpicie na olbrzymiej polanie górskiej, której początku i końca nie widzicie, taka jest rozległa. I na tej olbrzymiej polanie jest 30 koni. Spośród tych koni jeden, powtarzam jeden jedyny! ma na szyi dzwonek. Stalowy. Solidny. Donośny. Taki dzwonek jaki mają krowy pasące się luzem, w Polsce już rzecz niespotykana właściwie od lat. I ten właśnie koń, z całej milionhektarowej polany wybiera sobie jeden jej skrawek, by całą noc kręcić się po 2 metry w lewo i prawo i żreć trawę. I dzwonić dzwonkiem. I skrawek ten znajduje się oczywiście po tej stronie namiotu gdzie ja śpię. Zaczyna się tu, gdzie kończy się namiot, bo linki były też kilka razy skubnięte, i kończy się tam gdzie koń akurat się obróci. Bo nie będzie przecież łaził po nocy. Słyszę dzwonek całą noc. Słyszę jak koń przeżuwa trawę całą noc. Słyszę jak łazi i sapie i sobie radośnie rży. Całą noc. Skończył jak się zrobiło zupełnie jasno. Dziękuję ci koniu! /Polana Ruszczyna, dzień 4/








Także nie ufajcie koniom biegającym luzem po górskich halach. Rano jakby nigdy nic wszystko fajnie, tu sobie biegają, tu przyjdą i próbują buta zjeść, ten z dzwonkiem to w ogóle gdzieś tam hen biegał daleko.Nagle sobie przypomniał, że ma jeszcze miliard hektarów do oblecenia, tamte co sobie zaloty uprawiały cały wieczór to dla odmiany uprawiały też je całe przedpołudnie, a my... cóż: śniadanko te sprawy, zwijka na spokojnie, dwójeczka z widokiem i bez pośpiechu i kawa oczywiście. Ruszyliśmy w dalszą drogę pełni optymizmu! /Polana Ruszczyna, dzień 4/







Ach jak pięknie! W końcu pogoda zrobiła się wyśmienita, mieliśmy do przejścia co prawda bardzo długi odcinek dzisiaj - ale z opcją nagrody gdzieś na końcu wyraźnego etapu. Schodziliśmy do cywilizacji! Po 3 pełnych dniach w górach mieliśmy dziś właśnie na swej trasie wieś. A we wsi sklep! A w sklepie piwo! I świeże pieczywo i pewnie kilka innych jeszcze frykasów. Tuż za Polaną Ruszczyną znajduje się Połonina Piekło z takim oto rozległym widokiem. Zamieniliśmy tam słowo dwójką miejscowych turystów i udaliśmy się dalej - w odwrotnym kierunku niż ten, który wybierała większość, czyli przez Przełęcz Legionów. My w lewo, oni w prawo. Oni na przełęcz, my do Bystricy /Przełęcz Piekło, dzień 4/








Jak widać na powyższym zdjęciu - jest szacun na szlaku! Krowa nie krowa, czy owca czy koń - od razu czują respekt i schodzą nam z drogi! /Połonina Negrowa-Korotkańska, dzień 4/








Ważną sprawą od początku naszej wędrówki było zaopatrzenie. Gorgany - tu wiedzieliśmy od początku,że będziemy musieli mieć ze sobą w plecakach zapas jedzenia przynajmniej na 4 dni. Dlaczego 4? 3 dni marszu przez góry wynikały nam z mapy i planu marszruty, plus jeden awaryjny w razie nieprzewidzianych okoliczności.  4 dnia wieczorem najpóźniej musieliśmy się znaleźć w Bystricy, pierwszej i jedynej wsi, która wypadała nam po drodze w czasie całej tygodniowej wędrówki. A tam już, jak Stefan pamiętał, znajdować się miał dobrze zaopatrzony sklep. Więc trochę tego jedzenia mieliśmy. Z wodą po drodze na szczęście nie było większego problemu, zazwyczaj na stałe dźwigaliśmy po ok. 3 litry by mieć na bieżące potrzeby, ciepłą kolację i poranną kawę, i zawsze nocleg wypadał w okolicach jakiegoś źródła wody / gdzieś po drodze z Przełęczy Piekło do Bystricy, dzień 4/








Jest tak pięknie, że aż walnąłem samojebkę. A co! /dzień 4/








Higiena to podstawa na szlaku. A ponieważ w przypadku tego typu wędrówki, czyli "idziemy przez dość odludne miejsca i przez kilka dni zero ludzi i wioch i osiedli ludzkich", to człowiek liczy każdy kilogram sprzętu dźwiganego na plecach i zazwyczaj przedkłada dźwiganie czegoś do jedzenia nad czymś do noszenia. I tak, czwartego dnia już skończyły się nam koszulki. Więc korzystając ze słonecznej pogody i wartkiego potoku po drodze, a także potrzeby odpoczynku ( bo szliśmy już chyba z czwartą godzinę a kolejne 4-5 jeszcze przed nami) zrobiliśmy sobie postój i odpoczynek połączony z małym odświeżeniem garderoby. I siebie przy okazji też. Włosy, boskie ciało, wypasione ciuchy - wszystko pachniało czystością / w drodze do Bystricy, dzień 4/








A tu mamy przykład niezwykłych zdolności Stefana, któremu chyba właśnie wtedy wymyśliłem ksywkę "Gandalf". Ten kij, rozumiecie... W każdym razie przejawiał dużo nadprzyrodzonych zdolności, na przykład zdarzało mu się, przechodząc przez rzekę, nie trafić w spinającą dwa brzegi belkę, i tak jakoś niechcący dreptał sobie obok, w powietrzu... ;-) / dzień 4 - w drodze do Bystricy/







Gdy już schodziliśmy doliną rzeki Sałatruk, coraz bardziej odczuwaliśmy bliskość cywilizacji, jednocześnie będąc coraz bardziej zmęczonymi. Szliśmy już z 6 godzinę w upale i naprawdę przestało to być fajne. Ale gdy nagle zaczęły pojawiać się coraz częstsze znaki cywilizacji dodawało nam to otuchy i na chwilę przynajmniej wzrastała wola walki. Zwłaszcza taki widok, jak ten DT, przywodził na myśl dużo ciepłych wspomnień z Bieszczad. Te ukraińskie maszyny trochę różnią sie od bieszczadzkich, są potężniejsze i troszkę inaczej zbudowane, ale ich widok znaczył że już lada chwila powinny pokazać się pierwsze zabudowania /dzień 4, wciąż w drodze do Bystricy/








Aż w końcu pojawili się ludzie, łąki i pierwsze domostwa. Oczywiście się ucieszyliśmy, nie do końca chyba mając świadomość, że od pierwszych zabudowań do centrum wsi i upragnionego sklepu (zimne Lwowskie?) jeszcze długa droga. A jak widać, upał dawał się nie tylko nam we znaki / Dolina rzeki Sałatruk, dzień 4/








Na Zakarpaciu sianokosy trwały w najlepsze. Całe powietrze nasycone było zapachem całego bogactwa zieleni, traw, kwiatów i ziół. W równej mierze intensywnie pachniało skoszoną trawą i suchym sianem. Jednocześnie niosło się wszędzie dookoła brzęczenie pszczół, trzmieli i wszelkiego innego bzyczącego bogactwa świata owadów. Fantastyczne uczucie. Początek lata w górach to jednak dużo pozytywnych doznań /pierwsze zabudowania Bysticy, dzień 4/








I jesteśmy. Zapach trawy, ziół i kwiatów ustąpił pod naporem spalin średniej jakości i kiepsko przepalonej ropy, a brzęczenie owadów zostało zagłuszone przez ryk silników wszelkich pojazdów. Jak widać na załączonym zdjęciu, na Ukraińskiej prowincji  podstawę transportu ciężarowego stanowią wciąż pojazdy będące pozostałością po poprzednim systemie, czyli wszelkiej maści poradzieckie, kilkudziesięcioletnie często Gazy, Krazy, Urale i inne tego typu maszyny. Właściwie niezniszczalne, palące jak smok, głośne, niewygodne, ale jeżdżące za to po 40 lat i naprawdę dające sobie radę w trudnym terenie. W Bieszczadach coraz rzadsze, jeszcze gdzieniegdzie używane w lesie do zrywki czy zwózki drewna z gór, tu spotykane na każdej drodze (zwłaszcza gdy nie jest to asfalt, czyli prawie wszędzie poza większymi miastami ;-)) /Bystrica, dzień 4/








Centrum Bystricy. Po lewej sklep. I hotel/restauracja. Jest zaawansowane popołudnie. Za kilkanaście sekund napijemy się zimnego piwa. Pierwszego od 4 dni. I zrobimy niewielkie zakupy. I zjemy ciepły obiad. Całkiem niezły. W okresie międzywojennym była tu Polska. Bystrica nazywała się wtedy Rafajłowa. Leżała w obwodzie Stanisławowskim (dziś Iwano-Frankowsk) i liczyła ok. 800 mieszkańców, w większości Polaków. Była tu placówka straży granicznej i polskie schronisko turystyczno-narciarskie. Są tu pamiątki po tamtym czasie. Najważniejszą z nich jest tablica pamiątkowa wspominająca Legiony Piłsudskiego które tu swego czasu urzędowały i w latach 1914-1915 prowadziły walki o nieodległe przełęcze (jedna z nich oficjalnie nazywa się Przełęcz Legionów). Tyle z historii. Idziemy na piwo. /Bystrica-Rafajłowa, dzień 4/








Pojedli, popili, chwilę odpoczęli i postanowili udać się w dalszą drogę. Pokusa była, by zostać chwilę w cywilizacji, pani "sklepowa-restauratorka-hotelarka" namawiała do pozostania na noc w czystym,ciepłym,pachnącym pokoju. Ale oparliśmy się pokusie. Zależało nam jednak by udać się jak najbliżej podejścia pod kolejny masyw oddzielający nas od Świdowca. Za nami zostały Gorgany, przed nami kilka długich godzin marszu by znaleźć się na tej wielkiej połoninie. Stąd postanowiliśmy maksymalnie podejść dalej niebieskim szlakiem. Stefan zagaił jakiegoś miejscowego, który za gratyfikację finansową (dla nas śmieszną) podwiózł nas 4,5km swoim samochodem dalej doliną do kolejnej wsi, skąd już mieliśmy szlak pod górę. A zaczynał się tak, jak widać powyżej /wieś Kłempusza, dzień 4/








Naprawdę bardzo dużo dała nam podwózka. Szacowaliśmy, że przejście tego odcinka, pomimo że drogą szutrową ale cały czas lekko pod górę, zajęłoby nam jakieś 1,5h. Tu w może 20 minut średnio komfortowej jazdy byliśmy już na szlaku. Z Rafajłowej ruszaliśmy ok. 18.30 zatem już stosunkowo późno, do 21.00 chcieliśmy jeszcze maszerować. Udało nam się wspiąć na Połoninę Wołkany i tam wraz z końcem zabudowań rozbiliśmy obozowisko. Kilka chwil przy ognisku, toasty spełnione chłodnym kwasem chlebowym i przy świetle księżyca padliśmy na pyski /Połonina Wołkany, dzień 4/








I to są chwile, dla których warto podejmować wysiłek. Pobudka, otwieramy oczy, wysuwamy głowę z namiotu i od razu widzimy taki oto landszafcik. Coś wspaniałego. Długą chwilę jeszcze siedziałem i kontemplowałem ten fantastyczny widok na pasmo Połoniny Bratkowskiej /Połonina Wołkany, dzień 5/








Ciesząc się widokiem i pogodą, po nieśpiesznym śniadaniu i obowiązkowej już kawie (włoskiej, naprawdę smacznej. Co prawda parzonej po turecku, ale pysznej) dość sprawnie się zwinęliśmy i w drogę /Połonina Wołkany, dzień 5/







"Pięknie pięknie, aż dupa mięknie" jak zwykł mawiać mój dawny bliski kumpel Macio. Dupa miękła, bo to piękne pasmo musieliśmy dziś przejść. Całkiem. Na drugą stronę. Taki był plan. Ruszyliśmy dość wcześnie chyba jak na nas. Bo wiedzieliśmy, że lekko nie będzie, i że dziś też czeka nas spory wysiłek /ruszamy z Połoniny Wołkany, dzień 5/







Gdyby ktoś się zastanawiał, to zdjęcie powyższe pokazuje nic innego, jak "marsz szlakiem niebieskim" Tak to wyglądało. Na tym odcinku szlak był bardzo kiepsko oznaczony i leżała w poprzek, właściwie wszędzie dookoła masa zwalonych drzew. Co oczywiście wydatnie utrudniało nam wędrówkę (dla odmiany pod górę) i wydłużało czas potrzebny na pokonanie tego odcinka. Bo oczywiście okazało się, że aby wejść na Połoninę Bratkowską, należy najpierw zejść z Połoniny Wołkany (czyli tam, gdzie nocowaliśmy), wdrapać się przez las, wykroty i zwalone pnie na Wyżne Ozieryszcze (jakieś 300 czy nawet 400 m w górę), zejść ostro do doliny jakiegoś potoku i stamtąd dopiero znów ostro pod górę kolejne już nie wiem czy nie 700 metrów w górę na Połoninę Bratkowską. Z której jeszcze musieliśmy zejść do kolejnej przełęczy, gdzie mieliśmy zaplanowany nocleg. /szlak na Wyżne Ozieryszcze, dzień 5/








Jest i rzeczony potok. Pierwsze dziś pasmo pokonane. Dajemy chwilę wytchnienia zmęczonym już stopom, choć woda jest koszmarnie zimna i zbyt długo się nie da w niej moczyć jakiegokolwiek elementu ciała. Właściwie wchodzą w grę tylko i wyłącznie sekundy, później moje nogi zaczynają szybko sinieć i czuję ukłucia jakby miliarda drobnych szpilek. Brrrrrr! /szlak niebieski na Połoninę Bratkowską, dzień 5/








Idziemy dalej. Wielka łąka i pod górę. I gubimy szlak. Ja właściwie już mógłbym nigdzie nie iść, bolą mnie ramiona, jest gorąco, bolą mnie stopy. I nie wiem gdzie ten cholerny szlak. I wiem, że jeszcze trzeba pod górę. I z góry. A tu upał. Jakieś konie biegają ale nie wiedzą gdzie szlak. A tu dopiero południe. O litości. Czy nie mogliśmy naprawdę pojechać do Ciechocinka? Usiąść pod tężnią i sączyć chłodne napoje fermentowane? A nie, zachciało się przygody. Plecaka ciężkiego. Wyśrubowanych odcinków. Dziczy i braku ludzi. Bo nie wiem czy wspominałem, ale przez 4 dni wędrówki przez Gorgany, na szlaku spotkaliśmy może z 6 osób. Naprawdę. 6 osób spotkanych w czasie marszu. Plus kolejne kilka, zazwyczaj w oddali, w miejscach noclegowych. I tyle. Plus ci we wsi wczoraj. Ale to już nie na szlaku więc się nie liczy. W Ciechocinku więcej trochę ludzi. Serio /niebieski szlak chwilowo zgubiony na Połoninę Bratkowską, dzień 5/







Trudy i męki się opłaciły. Mamy popołudnie, jesteśmy na Połoninie Bratkowskiej, znanej bardziej oficjalnie jako Czarna. Co ciekawe, geograficznie należy ona jeszcze do Gorganów, choć bardziej naturalną granicą wydawałaby się któraś z dolin rzecznych które już minęliśmy. Jest znowu pięknie. Chłodniej, bardziej płasko bo chwilowo będziemy poruszać się granią, nogi i ramiona bolą jak cholera ale na ten moment bardziej liczą się widoki i rozmyślania o historii /Połonina Czarna, dzień 5/







Dlaczego wspomniałem o historii? Otóż po wspięciu się na grań Połoniny poruszaliśmy się granią, którą dawniej biegła granica II Reczpospolitej i... Czechosłowacji. Tak właśnie. Tutaj. Do dziś została bardzo duża część ówcześnie wbitych słupków granicznych. Z jednej strony mamy wyryte stylizowane PL z datą np 1920, po przeciwnej widzimy CS z taką samą datą. Dla mnie trochę kosmos. Taki szmat drogi od granic Polski się znajdujemy. A tu niecałe 100 lat temu jeszcze był nasz kraj. Nasze schroniska. Wsie i miasteczka. I wiele ciekawych nacji i grup etnicznych. Idziemy w pewnym oddaleniu od siebie i rozmyślamy. Jest naprawdę fajny klimat wędrówki. Oczywiście od wczorajszego opuszczenia Rafajłowej spotykamy zero ludzi /Połonina Czarna, dzień 5/








Dawnych słupków granicznych jest naprawdę sporo, wszystkie są numerowane i zaznaczone na mapie, co bardzo pomaga w wędrówce i ułatwia oszacowanie pozostałej drogi. Oraz na przykład pomaga chwilę odpocząć w innej pozycji /Połonina Czarna, dzień 5/








Docieramy w końcu do słupka, za którym mamy udać się w lewo i rozpocząć schodzenie. Zarządzamy zatem przerwę. Trochę takie dłuższe 30 minut, by poleżeć i odetchnąć. Po tym czasie wstaję wypoczęty jak młody bóg, przeciągam się i jestem gotów do drałowania kolejnych co najwyżej 40 minut. Bo i tak już opadam z sił i mi się trochę nie chce. Ostatni rzut oka na zostawione za sobą Gorgany. Tam daleko widać Sywule, zdobyte raptem przedwczoraj. Muszę przyznać, że przebyta odległość robi na mnie wrażenie /Połonina Czarna, dzień 5/








I tu, jak na zawołanie niemalże, w ciągu kilku minut nagle pogarsza się pogoda. Tylko trochę ale jest mniej przyjemnie, niż było jeszcze przed chwilą. Nie ma co, schodzimy. Za nami Połonina Czarna i zdobyty w międzyczasie najwyższy jej szczyt Wielka Bratkowska (1788m n.p.m.), przed nami ostatnie dziś zejście. Mamy na mapie wybrane miejsce na nocleg, trzeba tam jak najszybciej dotrzeć, bo znów dzień przeleciał nie wiadomo kiedy /Połonina Czarna, dzień 5/








Schodzimy. Jest ostro. Na maksa. Tak ostrego zejścia chyba jeszcze do tej pory nie mieliśmy. Meczymy się szybko, kolana szybciutko dostają cały ciężar plecaka plus nas samych i coraz bardziej bolą. Tak jak łydki. Coraz częściej w stronę doliny lecą potoki brzydkich słów w języku polskim. Bardzo wartkie i głośne potoki. Ratunku! /zejście z Połoniny Czarnej, dzień 5/








Mamy dość.  /Już chyba po zejściu z Połoniny Czarnej, dzień 5/








Trochę jeszcze tego szlaku mieliśmy przed sobą. Gdy dotarliśmy w końcu do wyczekiwanej już przez nas polany, okazało się, że stoi na niej już sporo namiotów. Chyba jakichś dłużej przebywających rezydentów. Wisiało pranie na sznurkach, grało jakieś radio, ktoś siedział na rozkładanym krzesełku, ktoś grał w karty. Sami Ukraińcy. Chcąc nie chcąc byliśmy zmuszeni udać się dalej. Najbliższe miejsce nadające się na nocleg, według mapy, było oddalone o kolejną godzinę czy coś w tym stylu. Była zaznaczona polanka, jakieś źródło wody i jakaś chatka. Zaświtała nadzieja, że może będzie fajne spanie. Po drodze wmieszaliśmy się w duże stado dzwoniących owiec schodzących z jakiegoś wypasu. I szliśmy tak między nimi aż doszliśmy. Tu chwila pogadanki z pasterzami i... voila! /Przełęcz Okula, dzień 5/







Dotarliśmy do Przełęczy Okula. Okazała się ona jak najbardziej zagospodarowana. W jednej części były zagrody dla owiec i chatynki pasterzy - to z nimi chwilę wcześniej rozmawiał Stefan, zaś zaznaczona chatka okazała się całkiem okazałym budynkiem, tyle że zamieszkanym przez kilku drwali. Wobec tego już nie kombinowaliśmy nic, poza uzyskaniem od nich zgody na rozbicie gdzieś namiotu. Stefan pogadał sobie trochę z drwalem - okazało się że również Stiopą (bo Stefan to po rusku podobno Stiopa więc tak wyszło) /Przełęcz Okula, dzień 5/








Przy wozie stały konie. Odpoczywały. Jadły. Nic już nie musiały robić. Zazdrościłem im. Bo my musieliśmy jeszcze się narobić. Niby doszliśmy. Ledwo. Niby już plecaki na ziemi. No ale tyle jeszcze do roboty zanim się usiądzie. Stefan zabrał się za rozbijanie namiotu, ja ogarnąłem temat wody i ciepłego żarcia. W międzyczasie mój kolega Stiopa poczęstował kolegę nowego Stiopę papierosami. Mieliśmy ze sobą paczkę fajek, pomimo tego że sami nie palimy, właśnie po to by częstować miejscowych, bo dzięki temu przełamuje się lody i zawsze od razu inaczej gadka się klei i można coś tam zyskać. Poza wdzięcznością tych miłych ludzi. A zazwyczaj jakiś napotkany w górach pasterz sam pierwsze o co pytał, to "czy wy kurjicie?" /Przełęcz Okula, dzień 5/








A tu akurat się zdarzyło tak, że Stiopa Ukraiński po wypaleniu jednego i drugiego fajka i spokojnej gadce chwycił nagle pilarkę, wziął pomocnika i pociął trochę drewna dla nas żebyśmy mieli na ognisko, oraz zrobili dla nas ruszt, byśmy mieli na czym powiesić nad tym już po chwili rozpalonym ogniskiem, nasz kociołek. Tylko że my nie mieliśmy kociołka. Ale było ognisko i to się liczyło. I wdzięczność ludzi i fajny klimat i bezpiecznie /Przełęcz Okula, wieczór 5/








Kolejny dzień za nami. A przed nami noc, wypełniona dźwiękiem miliona dzwonków uwieszonych na szyjach owiec, i mrożącymi momentami krew w żyłach pokrzykiwaniami pasterzy. Ale spaliśmy, że hej. Dobranoc  /Przełęcz Okula, wieczór 5/





ciąg dalszy nastąpi...






wtorek, 8 sierpnia 2017

GORGANY i ŚWIDOWIEC PO RAZ PIERWSZY #1


   Początek lipca w każdych górach jest czasem dość ryzykownym i oferującym wrażenia - po pierwsze pogoda raczej z tych kapryśnych i zazwyczaj jest to jeden z miesięcy z najwyższymi opadami; po drugie bardzo długie dni, więc nie ma aż tak dużego ciśnienia na wyjście na szlak, bo i tak się zdąży swoje przejść; po trzecie zaś wczesne jeszcze lato oferuje niewiarygodnie głębokie i nasycone kolory - tak nieba, chmur jak i świeżych, jasnozielonych, opitych wodą traw i kwitnących kwiatów. Z takim samym prawdopodobieństwem można trafić na koszmarne upały i zero wiatru nawet na znacznych wysokościach, jak i zaciągnięte mgłą czy tonące w chmurach góry i doliny, czy wielodniowy jednostajny opad deszczu w połączeniu z temperaturami nieznacznie zbliżającymi się w okolice 10 kresek, za to dość znacznie potrafiącymi spaść do 3 stopni powyżej zera, w dodatku potęgowanymi silnymi podmuchami wiatru. My mieliśmy to wszystko w Karpatach Wschodnich w ciągu zaledwie 6 dni nieustannej wędrówki. Pełne spektrum. Często w ciągu jednego dnia i kilkuset metrów wysokości względnej. W ciągu 6 dni przebyliśmy ze Stefanem, za pomocą nóg własnych, kijków, przeciążonych ramion i złorzeczących, rzucających przekleństwa ust, dużą część pasma Gorganów i Świdowca, stanowiących część Karpat Wschodnich. Te same usta co prawda o wiele częściej rozwierały się z wrażenia i słały uśmiechy szczęścia na wszystkie strony świata, wzrok omiatał widnokrąg jeśli był widoczny i kilkumetrowe odcinki szlaku jeśli wisiała mgła czy też przetaczały się chmury; natomiast mięśnie nóg z tą samą zawziętością bolały i zdawały się mówić "kierowniku... litości... odpoczyneczek jakiś malutki może? poratuj godzinką nicnierobienia, dłuższym snem, lenistwem pół-dniowym... cokolwiek...". A my swoje. W przód i w przód. Wyryp życia. Bez przerwy. Dalej i dalej. Plecaki trochę zbyt ciężkie i mało wygodne, buty nagle też postanowiły dać się we znaki, a kurtki przeciwdeszczowe - tak tak, przez pierwsze 20 minut. Było bosko! 




   Oto pierwsza część obfitej fotorelacji z naszej niby niespiesznej, a jednak dość mocno skonkretyzowanej czasowo wędrówki. Witamy na Ukrainie!




Pierwsze, a przy okazji ostatnie zakupy przed podróżą marszrutką w głąb gór. Mamy za sobą już 16 godzin podróży. Wcześniej zjedliśmy super obiad w miejscowym małym barze, popity sowicie piwem Lwowskim.  Bardzo sensownie postąpiliśmy udając się tam, gdzie są tylko lokalsi w dużej ilości. A nie ma lepszego takiego miejsca, niż targ lokalny. Było wszystko, w tym wspomniany bar. A tutejsze ogórki gruntowe (innych nie było) okazały się później powrotem do smaku dzieciństwa. I długo podnosiły walory smakowe naszych  posiłków. Były najlepsze. Słodziutkie aż! /Kałusz,dzień 1/








Arcyciekawa i bardzo długa podróż marszrutką z Kałusza do Osmołody. Moja pierwsza tym legendarnym środkiem lokomocji. Jak widać - stan techniczny pojazdu był taki jak ta szyba - nie posiadał stanu technicznego. O stanie technicznym drogi nie wspomnę. Tu na zdjęciu jest asfalt i równo :-) Im dalej od Kałusza tym podróż była bardziej hardcorowa. Prędkość malała, ilość pasażerów wcale nie bo w każdej wiosze ktoś wsiadał by jechać dalej, wypiliśmy ileś piw co skutkowało dyskomfortem pęcherza moczowego, na szczęście w którymś momencie kierowca się zlitował i chwilę poczekał na kolejnym przystanku :-) /Kałusz-Osmołoda, dzień 1/









No to jesteśmy w Osmołodzie,  na zdjęciu widzimy ostatnie konsultacje topograficzne z kolegą autochtonem, który jak widać po ubiorze i wyposażeniu, również rusza w góry również czerwonym szlakiem. Kolejne novum dla mnie, w późniejsze dni tylko się potwierdzające i wzbudzające w sumie szacunek. Bo tak - Ukraińcy najczęściej chodzą po górach absolutnie nie będąc w jakikolwiek sposób wyekwipowani. Buty nad kostkę na porządnym vibramie, kurtki, goreteksy, plecaki czy lekkie namioty, oddychająca bielizna i kuchenki gazowe, suplementy i kijki trekkingowe, polary i łindstopery - tego u zdecydowanej większości Ukraińców nie uświadczysz. Jeśli uświadczysz to znak czasów - zazwyczaj oznacza, że na codzień pracują i mieszkają w Polsce. Lub w Czechach. I z zagranicy przywożą te cuda podkreślając swój status społeczny. I są krezusami u siebie na wsiach i w miasteczkach. I oczywiście na szlakach. Bo tu chodzą w tym co akurat mają w szafie. Adidasy, półbuty, swetry czy wieśniackie bluzy od dresów, do tego masa reklamówek upchniętych do plecaka typu grucha czy nawet takiego ze stelażem (!!! sic) to codzienny tu widok. Wystarczy chcieć i już! Szacunek dla nich!  /Osmołoda, dzień 1/










Ruszamy. Dzień dobry góry! /Osmołoda, dzień 1/








Początek zawsze jest obiecujący. Tak było i tym razem. Sporo opadów deszczu mieliśmy przemierzając Ukrainę, także tuż przed przystankiem końcowym. A na początek pierwszej wspinaczki taki spektakl urządziła nam pogoda /szlak czerwony Osmołoda - Wysoka, dzień 1/








Pierwszy dzień wędrówki zakończyliśmy spektakularnym padnięciem na pysk w tej oto chatce znalezionej tuż przy szlaku. Weszliśmy na grzbiet Matachów i schodząc natknęliśmy się na tę budowlę. Najpierw zresztą poczuliśmy na szlaku zapach dymu. Po czym trafiliśmy do raju. Był to najlepszy początek i pierwszy nocleg, jaki mogliśmy sobie wymarzyć. Ciepło, czysto i sucho, w pokaźnym piecu buzował ogień, pachniało wyschniętym drewnem i dymem. Spotkaliśmy tu zresztą kolegę z przystanku wraz z drugim ukraińskim kolegą, ale pomimo zachęt z ich strony do wspólnego biesiadowania w pół słowa zasnęliśmy. 20h podróży plus 3,5h wspinaczki zrobiło swoje. Kolacja, herbata i nawet co po niektórzy nie zdołali wejść do śpiwora. Spaliśmy jak dzieci. Ranek przywitał nas piękny i słoneczny. /Chatka Wysoka, dzień 2/








Górski chatkowy zwyczaj - zeszyt z wpisami pensjonariuszy tych przypadkowych i celowych. I my pozostawiliśmy swój wpis. Zwyczaj to zwyczaj. Ranek upływał nam spokojnie i niespiesznie, sprzed Chatki widać było majaczący w oddali szczyt Wysokiej - naszą pierwszą górę do zdobycia, wyglądało to naprawdę dość imponująco /Chatka Wysoka, dzień 2/








Chatina Wysoka - całkiem przyjemnie się ten periodyk czytało. Była toaleta poranna, było śniadanie a nawet kawa z tych lepszych. Nie pozostało nic innego jak ruszać w drogę. Jak się okazało, ten szablon mniej więcej, już nam towarzyszył do końca naszej wędrówki. Spanie ile się da, nieśpieszna toaleta i sycące śniadanie zakończone kawą. Bo i tak dawaliśmy sobie niemały łomot, a raczej to góry dawały nam /Chata Wysoka, dzień 2/








Wysoka na horyzoncie. Szło się i szło. Tutaj też rozpoczął się nasz romans z gorgańską kosówką. Widywałem wcześniej i przemierzałem szlaki wijące się pośród kosówki. Ale jak się okazało, absolutnie przez myśl mi nie przeszło, że hasło "kosówka" będzie zapowiedzią bólu i cierpienia i długo powodowało będzie gęsią skórkę. Szlak przez kosówkę - luzik. Niknąca z każdym metrem ścieżynka przez gorgańską kosówkę - ratunku! To naprawdę jest przedzieranie się. To naprawdę jest walka. To naprawdę jest marnowanie sił. To naprawdę są pocięte nogi i wszystko co jest przyczepione do plecaka. /szlak czerwony na Wysoką, dzień 2/






A najlepiej było, jak ścieżynka przez kosówkę, jeśli już była, to składała się z kamieni. Typowe dla Gorganów w sumie. Dość długo zajęło mi przyzwyczajenie się do tego. Najpierw znienacka idzie się po niewielkich, drobniutkich, by po kilku chwilach ich rozmiar i ilość przekraczały wszelkie normy i nie pozostaje nic innego, jak przeklinać je i na czym to świat stoi. Kostki i kolana nie są szczęśliwe. Proszę, zrobiłem przypadkowo zdjęcie Stefanowi akurat, gdy łapał wdech pomiędzy brzydkimi wyrazami. /szlak czerwony na Wysoką, dzień 2/







Zdjęcie powyżej to tak w temacie powiększania się kalibru i intensywności występowania kamieni w Gorganach. Bo jakby ktoś nie wiedział, to Gorgany właśnie są nazwą oznaczającą te kamienie wszystkie tam. Jest to ewenement i ma swą własną nazwę (właściwie to Gorgan), od której wzięło nazwę całe pasmo. Trudno znaleźć drugie takie w Karpatach, zbudowane właśnie ze stosów kamieni i głazów. Acha, i kosówki. /szlak czerwony na Wysoką, dzień 2/







No i jest! Pierwszy poważny szczyt zdobyty! Oto wierzchołek góry, towarzyszącej nam od wczorajszego wieczora. Wysoka 1803 m.n.p.m. /dzień 2/







Proszę jaki widoczek nam tu góry zaserwowały. Na pierwszym planie typowy gorgański gorgan, na drugim trzecim i każdym kolejnym piękne górki. Wiało dość mocno, ale pogoda była piękna i stabilna. Poza tym i tak między kosówką już mieliśmy spokój z wiatrem i skupialiśmy się na innych kwestiach /Wysoka, 1803, dzień 2/






Tego dnia jeszcze mieliśmy jeden szczyt zdobyty tak przy okazji. Dość typowo dla naszej wędrówki w kolejne dni, po zejściu dość ostrym z Wysokiej trzeba było się znowu po kamlotach nawspinać, by zahaczyć o Ihrowiec - 1804 m n.p.m. - czujecie ten progres? Aklimatyzacja wysokogórska jak ta lala! /szlak czerwony Wysoka-Ihrowiec, dzień 2/







Po Ihrowcu czekała nas dość długa i mozolna droga w dół. Zanim zanurzyliśmy się w odmętach kolejnych partii roślinności górskiej, mieliśmy jeszcze trochę czasu by przyjrzeć się temu, co nas czekać miało już jutro. Wyraźny cel. Trochę budujący, trochę wprowadzający niepewność, bo przecież wydaje się w sumie dość daleko. Sywula. Najwyższe wzniesienie Gorganów. Wielka (ten pierwszy stożek dość ostry) i Mała - zaraz za nią. Już wiedziałem czego można się spodziewać więc póki co niepokój niejako brał górę /szlak czerwony w dół z Ihrowca, dzień 2/








Po długim, mozolnym i bolesnym dla kolan i kostek zejściu z masywu Wysokiej trafiliśmy na pierwsze nasze miejsce biwakowe. Nie tylko zresztą nasze, bo kilka innych namiotów wokół było rozbitych. Pasły się jakieś konie, świeciło chylące się ku zachodowi pomarańczowe już słońce, piknie że hej. Znaleźliśmy kawałek suchego miejsca, rozbiliśmy namiot, wciągneliśmy lio-kolację, i tak sobie siedząc do późna przy ognisko regenerowaliśmy swe lekko już nadwątlone siły. /Przełęcz na polance Borewka, dzień 2/







To był dobry dzień. Odczuwaliśmy autentyczną radość. Gorgany już teraz przerosły me oczekiwania, stachaliśmy się jak mopsy, mieliśmy za sobą niejako przystawkę, miły początek tego, co nas miało spotkać przez kolejne kilka dni. Czyli głównie góry i my. Skały, kamienie i kosówka. Wiatr i mieliśmy nadzieję, że słońce. Cisza. I czas raczej biegnący gdzieś obok, bo właśnie kończyliśmy kłaść podwaliny pod rytm naszych przyszłych dni. Wiedzieliśmy, że najbliższy sklep, ba - miejscowość jakąkolwiek mamy szansę spotkać za dwa całe dni. Co z jednej strony budowało wyjątkowość miejsca w którym byliśmy, zew przygody i wyzwanie, a z drugiej - wiadomo - cień niepokoju. Nigdy wcześniej jeszcze w takiej sytuacji się nie znalazłem. 2 dni do najbliższego siedliska ludzkiego? W którąkolwiek stronę by się teraz nie poszło? Dość niecodzienna sytuacja. W jakimkolwiek miejscu w Polsce nie do pomyślenia. Dlatego Stefan dokonał rytuału celebracji chwili. Zapalił cygaro! Specjalne! Dla podkreślenia wyjątkowości czasu i miejsca! Na codzień nie pali. Tak jak ja, ale tu to było co innego. /Polana Borewka, dzień 2/






Może i wygląda to dość niepozornie - ot ścieżka przez niewysoką kosówkę. I to bez kamieni. Trochę korzeni - nawet niby lepiej bo utwardzają szlak. Tak sobie myślałem i ja w pierwszej minucie marszu. Ale od drugiej do setnej wiedziałem, że jest to jeszcze gorsze od tych nielubianych już przeze mnie kamieni. Naprawdę - to jest dramat. Ta ścieżka już po chwili była wąska i oczywiście trzeba było się przedzierać przez nie dość że ostre to i mokre krzaki. Każda wysokość kosówki jest najgorsza! /szlak czerwony na Łopuszną (1694 m n.p.m.), dzień 3/







Wierzcie mi, że po takiej walce z tym zielono-brązowym dziadostwem ten gorgański gorgan wita się z wielką ulgą i radością. Kamyki kamyczki kamyczyczki... A bywa że i są już w miarę uklepane i w miarę fajnie się idzie. No tak przez parę metrów co prawda. Ale się idzie. No i są widoki. I ciekawostki - ten murek choćby. Ktoś go wziął i zbudował. Ludzie. Tutaj, wysoko, gdzie wieje i dokąd trzeba się wdrapać i przebić przez zarośla. Jest super taki murek, chroni przed zimnym i silnym wiatrem, daje wrażenie niejako zagospodarowania tych mało przyjaznych miejsc. A wiecie co to jest? Otóż pozostałość po wojnie. Tak. Po 1szej Wojnie Światowej. I jest tu takich pozostałości naprawdę sporo. Zobaczycie. Od razu zmienia się perspektywa i przynajmniej na mnie robiły te "budowle" czy też pozostałości budowli stawianych przez żołnierzy już ponad 100 lat temu ogromne wrażenie. /okolice Łopusznej, dzień 3/








Taki tam pamiątkowy landszafcik. Jest gorgan, są góry po horyzont, jest cisza i spokój. No może niezupełnie cisza bo wiatr dął dość silny i było jednak raczej zimno niż ciepło. Pogoda od rana jak widać niezbyt rozpieszczała. Ale dla nas to oczywiście żadna przeszkoda, fajnie się szło, na pewno lepiej niż w ewentualnym upale ;-) /czerwony szlak w okolicach Łopusznej, dzień 3/








Łopuszna już za nami, teraz już pozostał jasno określony kolejny punkt naszej wędrówki - Sywula. I tu zaczęła nam Sywula pokazywać wała - w miarę przybliżania się do niej coraz bardziej zasnuwała się chmurami. Taki mały prztyczek w nos. Żeby nie było nam zbyt miło i ładnie i przyjemnie. Tak było wczoraj. Wiedzieliśmy, że teraz już przyjemność ze spokojnej wędrówki i sycenia oczu pięknymi widokami wokół, ustąpi miarowemu i powolnemu podążaniu na szczyt, wędrówce w celu przemieszczenia się do punktu C jakim jest kolejna noclegowa dolina, przez punkty B czyli najwyższy szczyt Gorganów. Kilka godzin wspinaczki już było za nami,  plecaki wciąż ciężkie, nogi pocięte no i pogoda się skiepściła, perspektywa niezbyt póki co optymistyczna, bo ewidentnie zanosiło się i byliśmy już nastawieni psychicznie na deszcz. A drogi jeszcze było sporo przed nami do przebycia. /brak widoku na szczyt Sywuli, dzień 3/







Pozostałości po umocnieniach pierwszowojennych. Cóż, niewiele jest tu do dodania. Robi wrażenie. Serio /gdzieś między Łopuszną a Sywulą, dzień 3/








Stefan w trakcie ataku szczytowego. Śmichy chichy, ale tu już było dość mozolnie. Spacer w chmurach, wery romantik. Czasem ostro wiało, szlak wił się raz jedną raz drugą stroną grani, upał zelżał. Szliśmy już kolejną godzinę, pewnie jakąś czwartą i powoli zaczynaliśmy odczuwać zmęczenie dzisiejszego dnia. Główne pytanie, które wciąż kołatało mi po głowie było takie: na cholerę pakowałem tyle rzeczy do tego plecaka? Toć mam prawie 20 kilogramów na plecach! Czy mnie całkiem pogięło? Czy nie słyszałem nigdy o minimaliźmie w turystyce? Stary a głupi! No i gdzie ta Sywula swoją drogą? /tuż przed szczytem Sywuli, dzień 3/









Jest! Na szczycie Sywuli (1836 m n.p.m.) Był łyk zwycięstwa. I rześko było. /dzień 3/







A później trzeba stamtąd zejść. Wejść dużo łatwiej, można sobie rękoma pomagać i w ogóle. A zejście nie należy do łatwych i przyjemnych. Głazy i kamloty dość duże, dość śliskie, bo przecież otoczone chmurami, no i dość ruchome wbrew pozorom. Po nastąpnięciu na taki często gęsto trzeba było robić szybki balans ciałem i plecakiem, unik czy też przeskok na kolejny, bo naprawdę mocno był w stanie taki kamień się bujnąć. Pomijam kwestię odnalezienia szlaku. Gdzieś tam znaczek jakiś był wyrysowany, ale w tej chmurze wyglądało to wszystko dość specyficznie i trochę nie z tego świata momentami /czerwony szlak dalej na Małą Sywulę, dzień 3/







Mała Sywula. 1818 m n.p.m. Tu już się właściwie nie zatrzymywaliśmy. Było zimno i mało przyjemnie, na pewno jeszcze mniej przyjemnie niż na Wielkiej Sywuli. A my już powoli mieliśmy dosyć dzisiejszego dnia. Zwłaszcza, że mapa nie kłamała i dawała nam obraz kolejnych 2 godzin, czyli zejścia i to oczywiście ostrego, do przełęczy, gdzie widzieliśmy już w myślach błogi spokój, ognisko, ciepłą strawę i odpoczynek /wierzchołek Małej Sywuli, dzień 3/








Zeszliśmy. Trwało to trochę. O tyle było ciekawie, że pogoda z każdą minutą się pogarszała, aż zaczęło padać. Może niezbyt mocno i rzęsiście, ale na tyle by dać się we znaki. I w tym deszczu właśnie dotarliśmy do polany Ruszczyna, zwanej także Połoniną Bystrą, znaną choćby z tego, że znajdowało się tu w międzywojniu polskie schronisko górskie, którego ruiny są obecne do dziś tuż przy zejściu z Sywuli. Poza tym polana jest naprawdę ogromna i rozległa, więc daje możliwość noclegu naprawdę olbrzymiej ilości ekip. Ponadto jest wykorzystywana jako miejsce wypasu, o czym naocznie i nausznie się przekonywaliśmy przez kolejne godziny w czasie pobytu tutaj. Te końskie zaloty, widoczne powyżej ciągnęły się z niewielkimi przerwami do późnego wieczora, niesamowity widok  /polana Ruszczyna, wciąż czerwony szlak, dzień 3/








Na polanie przywitało nas duże stado półdzikich koni. Kultura pasterska jest wciąż w Karpatach Wschodnich żywa i obecna i co rusz się o tym przekonywaliśmy. Takie przykładowe konie podobno są wypuszczane na tego typu pastwisko i przez wiele tygodni biegają sobie samopas i jedzą piją i mają generalnie niezłe życie. Zewsząd niesie się dźwięk dzwonków, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę krowy czy owce. W każdym razie pięknie konie sobie biegały a my po przemierzeniu wielu hektarów tej rozległej łąki w końcu zdecydowaliśmy się na konkretny skrawek ziemi, by właśnie w tym a nie innym miejscu rozbić biwak na kolejne kilkanaście godzin. Wciąż padało. I niełatwo było znaleźć drewno nadające się na ognisko, biorąc pod uwagę fakt, że w naszym ekwipunku nie znalazła się żadna piła czy siekierka. Błąd. Nigdy więcej go nie powtórzymy. /polana Ruszczyna, dzień 3/








Muszę tu nadmienić, iż tego dnia Stefan przeszedł samego siebie i pomimo bardzo niesprzyjających warunków zewnętrznych i kończących się zapałek, pomimo dużego już zmęczenia i wku..u udało mu się rozpalić i utrzymać ognisko. W deszczu. Trwało to długo. I Połonina Bystra przyjęła na klatę naprawdę sporą dawkę polskich przekleństw. Udało mu się i naprawdę szacun. Ja bym pewnie olał temat po kilku minutach niepowodzenia. Stefan uzyskał ogień. Tak potrzebne nam wtedy ciepło. Ogień niezbędny by wchłonąć odrobinę energii w zmarznięte i przemoczone dłonie, poczuć coś suchego na twarzy, przede wszystkim by poprawić morale. Ciepła szama się zrobi zawsze jakoś mając kuchenkę i naczynia. Ale ogień to coś więcej. I Stefan był naszym wyjazdowym ogniomistrzem i kwatermistrzem. Z wyjątkiem jednego, rozpalił chyba wszystkie nasze ogniska. Ja zostałem samozwańczym kucharzem i parzycielem herbaty. Bo baristą był bardziej Stefan. I tak to się dzieliliśmy obowiązkami. Wyszło tak samo i było nam z tym dobrze. Oczywiście drewno również zbierałem, żeby nie było ;-) /Polana Ruszczyna, 3 dzień/








 Krowy też się tu pasły, tyle że wieczorem zostały spędzone przez pasterza gdzieś hen z powrotem. Stefan coś kombinował na zasadzie "a może przekupię ją tą soczystą trawą i siknie nam mlekiem z wymiona do kubeczka jakoś? sama?" Nie udało się. Ale klimacik robiły te krowy póki nie nadciągnął Pan Pasterz i pokrzykując w niebogłosy, gwiżdżąc i wydając gardłowe chrząknięcia czy coś, spędził je z pastwiska i pognał gdzieś za potok. Ucichło do czasu tylko. Niedaleko od nas rozbił się jakiś namiot, chyba ukraiński. Widzieliśmy ich ale nie słyszeliśmy. Super sprawa. A schodząc z Sywuli, tuż przy ruinach, natknęliśmy się na większą grupę ludzi. Od razu oceniłem, że to polska grupa zwana potocznie SKPB. Mój Szerlokowski umysł potrzebował kilku sekund by to wydedukować. Chudzi kolesie w okularkach i długich włosach, pryszczate twarze, wojskowe kurtki i spodnie moro, jakieś poncza przeciwdeszczowe narzucone na ramiona, szef grupy to zapewne tamten kajtek w wyciągniętym polarze, z busolą na szyi i o pucołowatej twarzy, akurat nic nie robiący poza dyskretnym obcieraniem śliny cieknącej z ust. Bo grupa zajęta była akurat wrzucaniem do wielkiego kotła, powieszonego nad ogniskiem, z którego zalatywało cebulą, ogromnej ilości makaronu. No i mówili po polsku. Więc któż inny tacha taki kocioł po górach po to, by żywić się makaronem z ogniska? No kto? /Połonina Bystra, dzień 3/









A jak krowy sobie poszły, to polana już zupełnie została przejęta przez konie. Było ich naprawdę sporo. Pierwszy raz widziałem takie stado biegające zupełnie wolno. Tak wolno, że przyłaziły co chwilę do nas i nam zaglądały wszędzie gdzie tylko mogły. Tu skubnęły linkę do namiotu, tu kijek próbowały wciągnąć, tu selfika sobie zrobiliśmy. Fajnie było całkiem z tymi końmi wokół. No i przestało padać. Nastroje nam się jeszcze bardziej poprawiły. /polana Ruszczyna, dzień 3/








Proszę. Wieczór był już zupełnie inny niż dzień. Fajnie słonecznie choć chłodno. Konie się pasły, ogień wesoło trzaskał pod menażką, koniak "Zakarpacki" przyjemnie grzał przełyk (tak dla zdrowotności), buty się suszyły, ciepła kolacja smakowała wyśmienicie. Jednym słowem odpoczywaliśmy /polana Ruszczyna, dzień 3/








Zapowiadała się spokojna i regenerująca siły noc... O jakże się, naiwni, myliliśmy... /polana Ruszczyna, dzień 3/







ciąg dalszy nastąpi...