środa, 23 sierpnia 2017

GORGANY I ŚWIDOWIEC PO RAZ PIERWSZY #2












O jakie słodkie te koniki. Dam im coś smacznego. No słodziuchne że hej. Tak słodziuchne, że jeden z nich (akurat żaden ze zdjęcia) bardzo nam uprzyjemnił noc. W każdym razie mi. Otóż wyobraźcie sobie, że już fajnie wypoczęci i wyluzowani idziecie spać, gdyż księżyc świeci, jest noc, macie dużo czasu by się zregenerować. W dodatku śpicie na olbrzymiej polanie górskiej, której początku i końca nie widzicie, taka jest rozległa. I na tej olbrzymiej polanie jest 30 koni. Spośród tych koni jeden, powtarzam jeden jedyny! ma na szyi dzwonek. Stalowy. Solidny. Donośny. Taki dzwonek jaki mają krowy pasące się luzem, w Polsce już rzecz niespotykana właściwie od lat. I ten właśnie koń, z całej milionhektarowej polany wybiera sobie jeden jej skrawek, by całą noc kręcić się po 2 metry w lewo i prawo i żreć trawę. I dzwonić dzwonkiem. I skrawek ten znajduje się oczywiście po tej stronie namiotu gdzie ja śpię. Zaczyna się tu, gdzie kończy się namiot, bo linki były też kilka razy skubnięte, i kończy się tam gdzie koń akurat się obróci. Bo nie będzie przecież łaził po nocy. Słyszę dzwonek całą noc. Słyszę jak koń przeżuwa trawę całą noc. Słyszę jak łazi i sapie i sobie radośnie rży. Całą noc. Skończył jak się zrobiło zupełnie jasno. Dziękuję ci koniu! /Polana Ruszczyna, dzień 4/








Także nie ufajcie koniom biegającym luzem po górskich halach. Rano jakby nigdy nic wszystko fajnie, tu sobie biegają, tu przyjdą i próbują buta zjeść, ten z dzwonkiem to w ogóle gdzieś tam hen biegał daleko.Nagle sobie przypomniał, że ma jeszcze miliard hektarów do oblecenia, tamte co sobie zaloty uprawiały cały wieczór to dla odmiany uprawiały też je całe przedpołudnie, a my... cóż: śniadanko te sprawy, zwijka na spokojnie, dwójeczka z widokiem i bez pośpiechu i kawa oczywiście. Ruszyliśmy w dalszą drogę pełni optymizmu! /Polana Ruszczyna, dzień 4/







Ach jak pięknie! W końcu pogoda zrobiła się wyśmienita, mieliśmy do przejścia co prawda bardzo długi odcinek dzisiaj - ale z opcją nagrody gdzieś na końcu wyraźnego etapu. Schodziliśmy do cywilizacji! Po 3 pełnych dniach w górach mieliśmy dziś właśnie na swej trasie wieś. A we wsi sklep! A w sklepie piwo! I świeże pieczywo i pewnie kilka innych jeszcze frykasów. Tuż za Polaną Ruszczyną znajduje się Połonina Piekło z takim oto rozległym widokiem. Zamieniliśmy tam słowo dwójką miejscowych turystów i udaliśmy się dalej - w odwrotnym kierunku niż ten, który wybierała większość, czyli przez Przełęcz Legionów. My w lewo, oni w prawo. Oni na przełęcz, my do Bystricy /Przełęcz Piekło, dzień 4/








Jak widać na powyższym zdjęciu - jest szacun na szlaku! Krowa nie krowa, czy owca czy koń - od razu czują respekt i schodzą nam z drogi! /Połonina Negrowa-Korotkańska, dzień 4/








Ważną sprawą od początku naszej wędrówki było zaopatrzenie. Gorgany - tu wiedzieliśmy od początku,że będziemy musieli mieć ze sobą w plecakach zapas jedzenia przynajmniej na 4 dni. Dlaczego 4? 3 dni marszu przez góry wynikały nam z mapy i planu marszruty, plus jeden awaryjny w razie nieprzewidzianych okoliczności.  4 dnia wieczorem najpóźniej musieliśmy się znaleźć w Bystricy, pierwszej i jedynej wsi, która wypadała nam po drodze w czasie całej tygodniowej wędrówki. A tam już, jak Stefan pamiętał, znajdować się miał dobrze zaopatrzony sklep. Więc trochę tego jedzenia mieliśmy. Z wodą po drodze na szczęście nie było większego problemu, zazwyczaj na stałe dźwigaliśmy po ok. 3 litry by mieć na bieżące potrzeby, ciepłą kolację i poranną kawę, i zawsze nocleg wypadał w okolicach jakiegoś źródła wody / gdzieś po drodze z Przełęczy Piekło do Bystricy, dzień 4/








Jest tak pięknie, że aż walnąłem samojebkę. A co! /dzień 4/








Higiena to podstawa na szlaku. A ponieważ w przypadku tego typu wędrówki, czyli "idziemy przez dość odludne miejsca i przez kilka dni zero ludzi i wioch i osiedli ludzkich", to człowiek liczy każdy kilogram sprzętu dźwiganego na plecach i zazwyczaj przedkłada dźwiganie czegoś do jedzenia nad czymś do noszenia. I tak, czwartego dnia już skończyły się nam koszulki. Więc korzystając ze słonecznej pogody i wartkiego potoku po drodze, a także potrzeby odpoczynku ( bo szliśmy już chyba z czwartą godzinę a kolejne 4-5 jeszcze przed nami) zrobiliśmy sobie postój i odpoczynek połączony z małym odświeżeniem garderoby. I siebie przy okazji też. Włosy, boskie ciało, wypasione ciuchy - wszystko pachniało czystością / w drodze do Bystricy, dzień 4/








A tu mamy przykład niezwykłych zdolności Stefana, któremu chyba właśnie wtedy wymyśliłem ksywkę "Gandalf". Ten kij, rozumiecie... W każdym razie przejawiał dużo nadprzyrodzonych zdolności, na przykład zdarzało mu się, przechodząc przez rzekę, nie trafić w spinającą dwa brzegi belkę, i tak jakoś niechcący dreptał sobie obok, w powietrzu... ;-) / dzień 4 - w drodze do Bystricy/







Gdy już schodziliśmy doliną rzeki Sałatruk, coraz bardziej odczuwaliśmy bliskość cywilizacji, jednocześnie będąc coraz bardziej zmęczonymi. Szliśmy już z 6 godzinę w upale i naprawdę przestało to być fajne. Ale gdy nagle zaczęły pojawiać się coraz częstsze znaki cywilizacji dodawało nam to otuchy i na chwilę przynajmniej wzrastała wola walki. Zwłaszcza taki widok, jak ten DT, przywodził na myśl dużo ciepłych wspomnień z Bieszczad. Te ukraińskie maszyny trochę różnią sie od bieszczadzkich, są potężniejsze i troszkę inaczej zbudowane, ale ich widok znaczył że już lada chwila powinny pokazać się pierwsze zabudowania /dzień 4, wciąż w drodze do Bystricy/








Aż w końcu pojawili się ludzie, łąki i pierwsze domostwa. Oczywiście się ucieszyliśmy, nie do końca chyba mając świadomość, że od pierwszych zabudowań do centrum wsi i upragnionego sklepu (zimne Lwowskie?) jeszcze długa droga. A jak widać, upał dawał się nie tylko nam we znaki / Dolina rzeki Sałatruk, dzień 4/








Na Zakarpaciu sianokosy trwały w najlepsze. Całe powietrze nasycone było zapachem całego bogactwa zieleni, traw, kwiatów i ziół. W równej mierze intensywnie pachniało skoszoną trawą i suchym sianem. Jednocześnie niosło się wszędzie dookoła brzęczenie pszczół, trzmieli i wszelkiego innego bzyczącego bogactwa świata owadów. Fantastyczne uczucie. Początek lata w górach to jednak dużo pozytywnych doznań /pierwsze zabudowania Bysticy, dzień 4/








I jesteśmy. Zapach trawy, ziół i kwiatów ustąpił pod naporem spalin średniej jakości i kiepsko przepalonej ropy, a brzęczenie owadów zostało zagłuszone przez ryk silników wszelkich pojazdów. Jak widać na załączonym zdjęciu, na Ukraińskiej prowincji  podstawę transportu ciężarowego stanowią wciąż pojazdy będące pozostałością po poprzednim systemie, czyli wszelkiej maści poradzieckie, kilkudziesięcioletnie często Gazy, Krazy, Urale i inne tego typu maszyny. Właściwie niezniszczalne, palące jak smok, głośne, niewygodne, ale jeżdżące za to po 40 lat i naprawdę dające sobie radę w trudnym terenie. W Bieszczadach coraz rzadsze, jeszcze gdzieniegdzie używane w lesie do zrywki czy zwózki drewna z gór, tu spotykane na każdej drodze (zwłaszcza gdy nie jest to asfalt, czyli prawie wszędzie poza większymi miastami ;-)) /Bystrica, dzień 4/








Centrum Bystricy. Po lewej sklep. I hotel/restauracja. Jest zaawansowane popołudnie. Za kilkanaście sekund napijemy się zimnego piwa. Pierwszego od 4 dni. I zrobimy niewielkie zakupy. I zjemy ciepły obiad. Całkiem niezły. W okresie międzywojennym była tu Polska. Bystrica nazywała się wtedy Rafajłowa. Leżała w obwodzie Stanisławowskim (dziś Iwano-Frankowsk) i liczyła ok. 800 mieszkańców, w większości Polaków. Była tu placówka straży granicznej i polskie schronisko turystyczno-narciarskie. Są tu pamiątki po tamtym czasie. Najważniejszą z nich jest tablica pamiątkowa wspominająca Legiony Piłsudskiego które tu swego czasu urzędowały i w latach 1914-1915 prowadziły walki o nieodległe przełęcze (jedna z nich oficjalnie nazywa się Przełęcz Legionów). Tyle z historii. Idziemy na piwo. /Bystrica-Rafajłowa, dzień 4/








Pojedli, popili, chwilę odpoczęli i postanowili udać się w dalszą drogę. Pokusa była, by zostać chwilę w cywilizacji, pani "sklepowa-restauratorka-hotelarka" namawiała do pozostania na noc w czystym,ciepłym,pachnącym pokoju. Ale oparliśmy się pokusie. Zależało nam jednak by udać się jak najbliżej podejścia pod kolejny masyw oddzielający nas od Świdowca. Za nami zostały Gorgany, przed nami kilka długich godzin marszu by znaleźć się na tej wielkiej połoninie. Stąd postanowiliśmy maksymalnie podejść dalej niebieskim szlakiem. Stefan zagaił jakiegoś miejscowego, który za gratyfikację finansową (dla nas śmieszną) podwiózł nas 4,5km swoim samochodem dalej doliną do kolejnej wsi, skąd już mieliśmy szlak pod górę. A zaczynał się tak, jak widać powyżej /wieś Kłempusza, dzień 4/








Naprawdę bardzo dużo dała nam podwózka. Szacowaliśmy, że przejście tego odcinka, pomimo że drogą szutrową ale cały czas lekko pod górę, zajęłoby nam jakieś 1,5h. Tu w może 20 minut średnio komfortowej jazdy byliśmy już na szlaku. Z Rafajłowej ruszaliśmy ok. 18.30 zatem już stosunkowo późno, do 21.00 chcieliśmy jeszcze maszerować. Udało nam się wspiąć na Połoninę Wołkany i tam wraz z końcem zabudowań rozbiliśmy obozowisko. Kilka chwil przy ognisku, toasty spełnione chłodnym kwasem chlebowym i przy świetle księżyca padliśmy na pyski /Połonina Wołkany, dzień 4/








I to są chwile, dla których warto podejmować wysiłek. Pobudka, otwieramy oczy, wysuwamy głowę z namiotu i od razu widzimy taki oto landszafcik. Coś wspaniałego. Długą chwilę jeszcze siedziałem i kontemplowałem ten fantastyczny widok na pasmo Połoniny Bratkowskiej /Połonina Wołkany, dzień 5/








Ciesząc się widokiem i pogodą, po nieśpiesznym śniadaniu i obowiązkowej już kawie (włoskiej, naprawdę smacznej. Co prawda parzonej po turecku, ale pysznej) dość sprawnie się zwinęliśmy i w drogę /Połonina Wołkany, dzień 5/







"Pięknie pięknie, aż dupa mięknie" jak zwykł mawiać mój dawny bliski kumpel Macio. Dupa miękła, bo to piękne pasmo musieliśmy dziś przejść. Całkiem. Na drugą stronę. Taki był plan. Ruszyliśmy dość wcześnie chyba jak na nas. Bo wiedzieliśmy, że lekko nie będzie, i że dziś też czeka nas spory wysiłek /ruszamy z Połoniny Wołkany, dzień 5/







Gdyby ktoś się zastanawiał, to zdjęcie powyższe pokazuje nic innego, jak "marsz szlakiem niebieskim" Tak to wyglądało. Na tym odcinku szlak był bardzo kiepsko oznaczony i leżała w poprzek, właściwie wszędzie dookoła masa zwalonych drzew. Co oczywiście wydatnie utrudniało nam wędrówkę (dla odmiany pod górę) i wydłużało czas potrzebny na pokonanie tego odcinka. Bo oczywiście okazało się, że aby wejść na Połoninę Bratkowską, należy najpierw zejść z Połoniny Wołkany (czyli tam, gdzie nocowaliśmy), wdrapać się przez las, wykroty i zwalone pnie na Wyżne Ozieryszcze (jakieś 300 czy nawet 400 m w górę), zejść ostro do doliny jakiegoś potoku i stamtąd dopiero znów ostro pod górę kolejne już nie wiem czy nie 700 metrów w górę na Połoninę Bratkowską. Z której jeszcze musieliśmy zejść do kolejnej przełęczy, gdzie mieliśmy zaplanowany nocleg. /szlak na Wyżne Ozieryszcze, dzień 5/








Jest i rzeczony potok. Pierwsze dziś pasmo pokonane. Dajemy chwilę wytchnienia zmęczonym już stopom, choć woda jest koszmarnie zimna i zbyt długo się nie da w niej moczyć jakiegokolwiek elementu ciała. Właściwie wchodzą w grę tylko i wyłącznie sekundy, później moje nogi zaczynają szybko sinieć i czuję ukłucia jakby miliarda drobnych szpilek. Brrrrrr! /szlak niebieski na Połoninę Bratkowską, dzień 5/








Idziemy dalej. Wielka łąka i pod górę. I gubimy szlak. Ja właściwie już mógłbym nigdzie nie iść, bolą mnie ramiona, jest gorąco, bolą mnie stopy. I nie wiem gdzie ten cholerny szlak. I wiem, że jeszcze trzeba pod górę. I z góry. A tu upał. Jakieś konie biegają ale nie wiedzą gdzie szlak. A tu dopiero południe. O litości. Czy nie mogliśmy naprawdę pojechać do Ciechocinka? Usiąść pod tężnią i sączyć chłodne napoje fermentowane? A nie, zachciało się przygody. Plecaka ciężkiego. Wyśrubowanych odcinków. Dziczy i braku ludzi. Bo nie wiem czy wspominałem, ale przez 4 dni wędrówki przez Gorgany, na szlaku spotkaliśmy może z 6 osób. Naprawdę. 6 osób spotkanych w czasie marszu. Plus kolejne kilka, zazwyczaj w oddali, w miejscach noclegowych. I tyle. Plus ci we wsi wczoraj. Ale to już nie na szlaku więc się nie liczy. W Ciechocinku więcej trochę ludzi. Serio /niebieski szlak chwilowo zgubiony na Połoninę Bratkowską, dzień 5/







Trudy i męki się opłaciły. Mamy popołudnie, jesteśmy na Połoninie Bratkowskiej, znanej bardziej oficjalnie jako Czarna. Co ciekawe, geograficznie należy ona jeszcze do Gorganów, choć bardziej naturalną granicą wydawałaby się któraś z dolin rzecznych które już minęliśmy. Jest znowu pięknie. Chłodniej, bardziej płasko bo chwilowo będziemy poruszać się granią, nogi i ramiona bolą jak cholera ale na ten moment bardziej liczą się widoki i rozmyślania o historii /Połonina Czarna, dzień 5/







Dlaczego wspomniałem o historii? Otóż po wspięciu się na grań Połoniny poruszaliśmy się granią, którą dawniej biegła granica II Reczpospolitej i... Czechosłowacji. Tak właśnie. Tutaj. Do dziś została bardzo duża część ówcześnie wbitych słupków granicznych. Z jednej strony mamy wyryte stylizowane PL z datą np 1920, po przeciwnej widzimy CS z taką samą datą. Dla mnie trochę kosmos. Taki szmat drogi od granic Polski się znajdujemy. A tu niecałe 100 lat temu jeszcze był nasz kraj. Nasze schroniska. Wsie i miasteczka. I wiele ciekawych nacji i grup etnicznych. Idziemy w pewnym oddaleniu od siebie i rozmyślamy. Jest naprawdę fajny klimat wędrówki. Oczywiście od wczorajszego opuszczenia Rafajłowej spotykamy zero ludzi /Połonina Czarna, dzień 5/








Dawnych słupków granicznych jest naprawdę sporo, wszystkie są numerowane i zaznaczone na mapie, co bardzo pomaga w wędrówce i ułatwia oszacowanie pozostałej drogi. Oraz na przykład pomaga chwilę odpocząć w innej pozycji /Połonina Czarna, dzień 5/








Docieramy w końcu do słupka, za którym mamy udać się w lewo i rozpocząć schodzenie. Zarządzamy zatem przerwę. Trochę takie dłuższe 30 minut, by poleżeć i odetchnąć. Po tym czasie wstaję wypoczęty jak młody bóg, przeciągam się i jestem gotów do drałowania kolejnych co najwyżej 40 minut. Bo i tak już opadam z sił i mi się trochę nie chce. Ostatni rzut oka na zostawione za sobą Gorgany. Tam daleko widać Sywule, zdobyte raptem przedwczoraj. Muszę przyznać, że przebyta odległość robi na mnie wrażenie /Połonina Czarna, dzień 5/








I tu, jak na zawołanie niemalże, w ciągu kilku minut nagle pogarsza się pogoda. Tylko trochę ale jest mniej przyjemnie, niż było jeszcze przed chwilą. Nie ma co, schodzimy. Za nami Połonina Czarna i zdobyty w międzyczasie najwyższy jej szczyt Wielka Bratkowska (1788m n.p.m.), przed nami ostatnie dziś zejście. Mamy na mapie wybrane miejsce na nocleg, trzeba tam jak najszybciej dotrzeć, bo znów dzień przeleciał nie wiadomo kiedy /Połonina Czarna, dzień 5/








Schodzimy. Jest ostro. Na maksa. Tak ostrego zejścia chyba jeszcze do tej pory nie mieliśmy. Meczymy się szybko, kolana szybciutko dostają cały ciężar plecaka plus nas samych i coraz bardziej bolą. Tak jak łydki. Coraz częściej w stronę doliny lecą potoki brzydkich słów w języku polskim. Bardzo wartkie i głośne potoki. Ratunku! /zejście z Połoniny Czarnej, dzień 5/








Mamy dość.  /Już chyba po zejściu z Połoniny Czarnej, dzień 5/








Trochę jeszcze tego szlaku mieliśmy przed sobą. Gdy dotarliśmy w końcu do wyczekiwanej już przez nas polany, okazało się, że stoi na niej już sporo namiotów. Chyba jakichś dłużej przebywających rezydentów. Wisiało pranie na sznurkach, grało jakieś radio, ktoś siedział na rozkładanym krzesełku, ktoś grał w karty. Sami Ukraińcy. Chcąc nie chcąc byliśmy zmuszeni udać się dalej. Najbliższe miejsce nadające się na nocleg, według mapy, było oddalone o kolejną godzinę czy coś w tym stylu. Była zaznaczona polanka, jakieś źródło wody i jakaś chatka. Zaświtała nadzieja, że może będzie fajne spanie. Po drodze wmieszaliśmy się w duże stado dzwoniących owiec schodzących z jakiegoś wypasu. I szliśmy tak między nimi aż doszliśmy. Tu chwila pogadanki z pasterzami i... voila! /Przełęcz Okula, dzień 5/







Dotarliśmy do Przełęczy Okula. Okazała się ona jak najbardziej zagospodarowana. W jednej części były zagrody dla owiec i chatynki pasterzy - to z nimi chwilę wcześniej rozmawiał Stefan, zaś zaznaczona chatka okazała się całkiem okazałym budynkiem, tyle że zamieszkanym przez kilku drwali. Wobec tego już nie kombinowaliśmy nic, poza uzyskaniem od nich zgody na rozbicie gdzieś namiotu. Stefan pogadał sobie trochę z drwalem - okazało się że również Stiopą (bo Stefan to po rusku podobno Stiopa więc tak wyszło) /Przełęcz Okula, dzień 5/








Przy wozie stały konie. Odpoczywały. Jadły. Nic już nie musiały robić. Zazdrościłem im. Bo my musieliśmy jeszcze się narobić. Niby doszliśmy. Ledwo. Niby już plecaki na ziemi. No ale tyle jeszcze do roboty zanim się usiądzie. Stefan zabrał się za rozbijanie namiotu, ja ogarnąłem temat wody i ciepłego żarcia. W międzyczasie mój kolega Stiopa poczęstował kolegę nowego Stiopę papierosami. Mieliśmy ze sobą paczkę fajek, pomimo tego że sami nie palimy, właśnie po to by częstować miejscowych, bo dzięki temu przełamuje się lody i zawsze od razu inaczej gadka się klei i można coś tam zyskać. Poza wdzięcznością tych miłych ludzi. A zazwyczaj jakiś napotkany w górach pasterz sam pierwsze o co pytał, to "czy wy kurjicie?" /Przełęcz Okula, dzień 5/








A tu akurat się zdarzyło tak, że Stiopa Ukraiński po wypaleniu jednego i drugiego fajka i spokojnej gadce chwycił nagle pilarkę, wziął pomocnika i pociął trochę drewna dla nas żebyśmy mieli na ognisko, oraz zrobili dla nas ruszt, byśmy mieli na czym powiesić nad tym już po chwili rozpalonym ogniskiem, nasz kociołek. Tylko że my nie mieliśmy kociołka. Ale było ognisko i to się liczyło. I wdzięczność ludzi i fajny klimat i bezpiecznie /Przełęcz Okula, wieczór 5/








Kolejny dzień za nami. A przed nami noc, wypełniona dźwiękiem miliona dzwonków uwieszonych na szyjach owiec, i mrożącymi momentami krew w żyłach pokrzykiwaniami pasterzy. Ale spaliśmy, że hej. Dobranoc  /Przełęcz Okula, wieczór 5/





ciąg dalszy nastąpi...






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz