poniedziałek, 4 września 2017

GORGANY I ŚWIDOWIEC PO RAZ PIERWSZY #3








Ranek przywitał nas ciepły, słoneczny i pełen stukotu owczych kopytek i oczywiście dźwięku dzwonków. Szły i szły i szły niekończącym się strumieniem. Jak sobie w końcu przeszły to i my udaliśmy się w swoją stronę. Dziś dla odmiany miało być w końcu spokojniej jeśli chodzi o marszrutę no i po wdrapaniu się na grzbiet Świdowca mieliśmy otrzymać nagrodę w postaci rozległych widoków towarzyszących nam przez kolejne dwa lub nawet 3 dni. /przełęcz Okula, dzień 6/







Początek dzisiejszej wędrówki był spokojny i klimatyczny, szlak prowadził pięknym lasem, przez wilgotne gałęzie przedzierało się słońce. Klimacik. Znaleźliśmy się na polanie rozciągającej się u podnóża masywu Świdowca. Polana była dość mocno zagospodarowana. Znajdowały się tu szałasy tak pasterskie jak i dla zwierząt, całość sprawiała wrażenie raczej mało uroczego i zadbanego miejsca. Kręcące się po polanie krowy, rozdeptane ścieżki i dym snujący się wokół potęgowały to niezbyt dobre wrażenie. Taki ukraiński pierdolnik w pełnej okazałości. Stefan coś tam chwilę próbował pogadać z miejscowym, pochodził chwilę za wodą, ale ostatecznie zrezygnowaliśmy z uzupełnienia zapasu. Zostawiliśmy je krowom i ich florze bakteryjnej. Ruszyliśmy pod górę, pomimo tego, że sytuacja wokół nas, a zwłaszcza nad nami, nie wyglądała zbyt różowo... /Polana pod Świdowcem, niebieski szlak, dzień 6/







Stalowe chmury zaczęły nadciągać dość nieoczekiwanie, i to jeszcze w czasie pogawędki Stefana z pasterzem. Rypnie czy nie? - zastanawiałem się przez chwilę. Ale nie bardzo widziałem opcję pozostania w którymś z szałasów, nie wyglądały zachęcająco. Być może straciłem szansę na ciekawe przeżycie i chwilę czasu spędzoną z autochtonami siedzącymi w gryzącym dymie i ciemnym wnętrzu szałasu, niemniej chciałem się też już znaleźć na tym wyczekiwanym Świdowcu.  Oczywiście rypło. Chwilę po tym, jak rozpoczęliśmy wspinaczkę dość ostro pod górę. Wyglądało, jakby miało popadać tylko chwilę i się skończyć  /pod górę na Świdowiec, dzień 6/







Tu taki selfik, że ciężko, że pada, że w górach to nigdy nie wiadomo, że wyczyn i takie tam... Pokaże się ludziom, będą mówić :"łał, ale ostro tam mieliście"...Nie wiedziałem jeszcze, że trochę nam taki właśnie niesprzyjający klimat potowarzyszy. Póki co padało dopiero od kilkunastu minut i w miarę jeszcze komfortowo się czułem /niebieski na Świdowiec, dzień 6/







Niestety, poprawy żadnej na horyzoncie nie było widać. W ogóle horyzontu nie było widać. Weszliśmy jakoś na grań i tu było już znacznie gorzej apropo komfortu. W butach chlupotało, i to solidnie. Woda nie wiadomo właściwie kiedy jeszcze się wlewała a kiedy wylewała. Temperatura znacznie spadła, do tego oczywiście zawiewał chłodny wiatr. Acha, kurtka już też nie chroniła od deszczu tak jak powinna. Jednym słowem trochę nam się ten hardkorek przeciągnął a grań zaciągnęła. W miarę marszu i wspinania się wyżej znaleźliśmy się już zupełnie w tej chmurze. /niebieski na Świdowcu, dzień 6/







Ta... W którymś momencie nawet zaświtała nadzieja. Zdobyliśmy jakiś szczyt. Konkretne wzniesienie, konkretna wysokość. Tataruk, 1707 m n.p.m.  Gdzieś tam strzępami pamięci sięgałem wstecz do momentu studiowania mapy i wydawało mi się, że teraz już będzie luzik, w dół i później już granią w sumie lekko raz w górę raz w dół... Więc szliśmy dalej. Minęła kolejna godzina naszego marszu w deszczu chłodzie i niemal zerowej momentami widoczności. Może już z trzecia. Było mi zimno, stóp powoli nie czułem, woda wciąż w butach chlupotała, cały czas wiało. Niewiele było widać a w dodatku szlak znów zaczął piąć się pod górę. Po kolejnych minutach takiego zasuwania zacząłem tracić cierpliwość i jakieś tam brzydkie wyrazy z siebie musiałem wyrzucić. Ale co było poradzić. Trzeba było zagryźć zęby i iść dalej. Na razie zwyczajnie nie było opcji na nocleg, nie do końca wiedzieliśmy gdzie jesteśmy no i skoro pogoda była jak najgorsza to kwestia biwaku musiała zostać jeszcze trochę odsunięta w czasie. Nie było zmiłuj /gdzieś na Świdowcu, dzień 6/







Aż w końcu doszliśmy do szczytu. Już drugiego dziś i chyba tego właśnie, który miał być tym jedynym. Co ciekawe, gdy już docieraliśmy do wierzchołka Todiaski, nagle z mgły wyłonił się siedzący na plecaku facet, który spokojnie popalał sobie jakiegoś papierosa! No tutaj to mnie rozwalił. Ja już miałem wszystkiego dosyć i ledwo żyłem a ten tu se siedzi, se jara i jest ogólnie to zadowolony... Ów jegomość okazał się być samotnie przemierzającym góry Czechem. Zresztą bardzo dobrze i drogo wyekwipowanym. Wyglądaliśmy przy nim jak Ukraińcy ;-) Zamieniliśmy kilka słów, poszliśmy trochę razem, aż straciliśmy go z oczu gdzieś w chmurach czy też mgle. /Todiaska 1762 m n.p.m., dzień 6/







W końcu po kolejnej godzinie czy już może dwóch marszu granią przestało padać ciągle i rzęsiście i nawet przewiewało chmury. Usiedliśmy w końcu żeby odsapnąć, zregenerować się i przede wszystkim wypić coś ciepłego i zjeść. Przy okazji zmienić mokre od deszczu ciuchy na coś suchego.  Zrobiło się trochę lepiej na duszy. Buty przemoczone, nie było sensu zmieniać skarpet na suche i to był duży minus tej sytuacji. Ale kurtka coś przeschła i ciepłe suche ciuchy spowodowały, że wstąpiło trochę nowych sił i ruszyliśmy dalej. Było już późne popołudnie, ostatnie kilka godzin: 3, 4, może i więcej szliśmy w deszczu, teraz daliśmy sobie maks 2h by znaleźć miejsce na nocleg /grań Świdowca, dzień 6/








Pogoda troszeczkę się poprawiała. Przynajmniej w kontekście braku opadów i rozwiewania ciężkich deszczowych chmur. Szło się niezbyt przyjemnie z powodu mokrych, coraz bardziej zmarzniętych stóp i zimnego wiatru. Temperatura też nie zachwycała, myślę że nie przekraczała wtedy 8-9°C. Stopy drętwiały, takoż dłonie. Ale umysł odrywał się co chwilę od tych nieprzyjemności i chłonął stopniowo odsłaniające się widoki i cieszące oko soczystą zieleń połoniny współgrającą ze stalowymi chmurami i przebijającymi się co i rusz promieniami już nisko wiszącego słońca /Świdowiec, dzień 6/











Nogi i plecy odmawiały posłuszeństwa, wyglądało na to, że doszliśmy do miejsca, które było już tym granicznym punktem naszej dzisiejszej wędrówki. Gdy trafiło się na naszej drodze kolejne stadko biegających luzem koni, to był ostateczny znak/sygnał, by zorganizować sobie miejsce na nocleg i w końcu odpocząć. Pora zrobiła się późna i dalsza wędrówka zdecydowanie nie miała sensu. Szliśmy ostatnie kilkadziesiąt minut chyba z rozpędu i by jakoś jeszcze produkować ciepło, niemniej było to maksimum tego, co mogliśmy z siebie wykrzesać. Kilka fotek z końmi i zeszliśmy kawałek poniżej szlaku by przygotować spanie /Świdowiec, dzień 6/







Znaleźliśmy fajne miejsce gdzieś pomiędzy Kotłem a Kraczunieską, powyżej małego jeziorka polodowcowego i z ekstra widokiem na rozległą połoninę. Standardowo już Stefan ogarniał dach nad głową, ja z kolei wcisnąłem w jakąś gęstą kępę kosówki kartusz i osłaniając kuchenkę od wiatru zrobiłem dużo ciepłego jedzenia i picia. /Świdowiec, dzień 6/











Cóż, mieliśmy już serdecznie dosyć tego dnia. Ciepły posiłek wchłonęliśmy raz dwa, wymiana ciuchów na suche, w końcu można było zdjąć przemoczone totalnie buty i skarpety i nie czekając aż się ściemni opatuliliśmy się w śpiwory i... to jeszcze nie był koniec wrażeń. W nocy zrobiło się koszmarnie zimno. Padał jeszcze deszcz, wiał silny wiatr miotając namiotem a temperatura spadła do maksymalnie 5°C. Było naprawdę zimno. Stefanem miotały dreszcze, ja ubrałem się w długie rękawy, skarpety i szczelnie zaciągnąłem na głowie kaptur śpiwora, zostawiając tylko mikroskopijny otwór na oddychanie. Co za dzień! Co za noc! /Świdowiec, dzień 6/





Noc była ciężka. Przysnąłem ostatecznie gdzieś nad ranem. Gdy tylko poczułem na twarzy ciepło bijące od ściany namiotu, od razu wydostałem się na zewnątrz, by rozłożyć śpiwór i drzemać w promieniach słońca. Robiło się coraz cieplej, chmury odpływały w dal, nocne przejścia zdawały się być coraz bardziej mglistym wspomnieniem. Wszystko co miałem mokre czy wilgotne, czyli prawie wszystkie rzeczy w plecaku, rozłożyłem by wyschły. Wiedziałem już, że spędzimy tu przedpołudnie, by móc się wysuszyć, odpocząć po trudach dnia poprzedniego i ciężkiej nocy. Zrobiłem sobie herbatę, obserwowałem stada owiec w oddali i w ten sposób spokojnie mijał mi ranek /Świdowiec, dzień 7/





Suszyliśmy się, grzaliśmy w słońcu, odpoczywaliśmy i cieszyliśmy ciszą i spokojem. Korzystając z pogody i miejsca popełniliśmy toaletę w jeziorku poniżej. Stefanowi w czasie zabiegów higienicznych pomogło bardzo stado dzwoniących owiec, które przetoczyło się tuż za nim. Zresztą dzwonki owiec niosły się z kilku stron. Tak samo jak silniki pojazdów jeżdżących granią. Tu już nastąpiła pewna zmiana w stosunku do pasma Gorganów - tu już byli ludzie i sam masyw dość mocno eksploatowany w różny sposób /Świdowiec, dzień 7/







Stefan się mył i prał poniżej naszego biwaku aktualnie zamienionego w suszarnię, za nim beczały owce podążając w sobie znanym kierunku, zaś ja poczułem w którymś momencie czyjś wzrok na swoich plecach. Jakby nigdy nic siedziały sobie za mną dwa owczarki. Siedziały i patrzyły. Pilnowały mnie chyba. Może chciały coś do jedzenia. A może poczuły chęć zmiany towarzystwa - chwila bez dzwonków i beczenia na pewno była dla nich zbawienna. W każdym razie tak sobie siedziały, później leżały, zdawały się nie zwracać na mnie uwagi. I tak dobrą godzinę, może i dwie. Aż tak nagle jak się pojawiły to zniknęły /Świdowiec, dzień 7/





A ja po wykonaniu toalety i spakowaniu części bambetli wciąż leżałem. I było super. Kawka smakowała jak nigdy, słońce grzało jak nigdy, lekki wietrzyk smyrał zmęczone łydeczki, owce gdzieś w oddali nieustannie beczały i dzwoniły. Było bosko. Błogostan level maks! /Świdowiec, dzień 7/






Miło było, aż trzeba było przerwać to słodkie lenistwo i w końcu się ruszyć. Czekał dziś na nas kolejny odcinek do przemierzenia i perspektywa zdobycia najwyższego wzniesienia Świdowca, które majaczyło nam w oddali i lekko drwiąco się uśmiechało pod wąsem. Wiedzieliśmy gdzie mniej więcej jesteśmy, więc byliśmy już spokojni. Generalnie czekała nas kilkugodzinna wędrówka i prawdopodobnie ostatnia noc w górach. Nazajutrz była sobota, czyli dzień w którym musieliśmy najpóźniej w południe znaleźć się na dole i wsiąść w marszrutkę, by udać się w drogę powrotną do domu. Nasza wędrówka dobiegała końca /Świdowiec, dzień 7/












Granią Świdowca prowadziła wygodna, szutrowa, szeroka droga, która poza tym że przebiegał nią szlak pieszy, służyła też jako droga dla wszelkiej maści posowieckich pojazdów terenowych, szlak dla rowerzystów, motocyklistów i biegaczy. A także dla koni. Tu już nie było dziko, tu już było sporo ludzi, nieopodal na dole znajdował się miejscowy duży kurort wypoczynkowy, a zbocza były opięte siatką wyciągów narciarskich. Ale szło się przyjemnie. Widoki boskie, pogoda boska, w porównaniu z polskimi górami wciąż duży spokój i cisza od czasu do czasu przerywana warkotem silników. A na zdjęciu - dla nas rarytas motoryzacyjny, w krajach postsowieckich norma na drogach, czyli UAZ 452. Pojazd oczywiście nie do zdarcia. Jako ciekawostka napiszę tylko, że wciąż produkowany, i to w niezmienionej formie od... 1965 roku! Serio! Także nic więcej chyba tu dodawać nie muszę /Świdowiec, dzień 7/








Nieśpieszna wędrówka i mozolna wspinaczka przybliżała nas do celu. Pierwszym z większych wzniesień był Stoh (1704 m n.p.m.) Po krótkim odpoczynku zeszliśmy do przełęczy Peremuczka (1554 m n.p.m.) i rozpoczęła się wspinaczka na Bliźnicę. Czyli najwyżej jak można na Świdowcu. Wierzchołek dość wybitnie się wznoszący, 330 metrów w górę licząc od przełęczy! I nawet dość ostro. Szło się wyśmienicie! /Przełęcz Peremuczka, Świdowiec, dzień 7/








Tak wygląda wolność. I chwila sam na sam z górami! /Świdowiec, dzień 7/







Bliźnica zdobyta. Nie bez trudu i potu. Ale bardzo przyjemnie. Cudowna nagroda na koniec wędrówki. A w oddali majaczą już szczyty Czarnohory... I rozbudzają wyobraźnię... /Wielka Bliźnica, 1881 m n.p.m., dzień 7/







Na Bliźnicy trochę posiedzieliśmy by nacieszyć się widokiem i spokojnie przetrawić ostatnie kilka dni naszych zmagań. Zjedliśmy co nieco mając piękną panoramę na Czarnohorę i snując nieśmiało pierwsze plany na... przyszłoroczną kontynuację. Podjęliśmy też decyzję już wcześniej co do celu naszej wędrówki. Wieś Kwasy. Tam mieliśmy się znaleźć już niebawem, by ruszyć w drogę do domu. Teraz pozostawała tylko kwestia tego, czy podejmujemy jeszcze ostatni niemały wysiłek i schodzimy tam już dziś, a czekało nas jeszcze kilka godzin marszu z jednym niemałym szytem po drodze, czy na spokojnie schodząc już przez Połoninę Stremczesą gdzieś tam jeszcze się prześpimy w górach i rano zejdziemy do wsi. Temat do rozwiązania. Kilka rzeczy mogło mieć tu jeszcze znaczenie. Póki co ruszyliśmy dalej,zostawiając za sobą Wielką Bliźnicę, by wspiąć się na Bliźnicę  /szlak między Bliźnicami, Świdowiec, dzień 7/







I jest druga Bliźnica. 1872 m n.p.m.










Idąc z Bliźnicy w stronę Kwasów, pewnie gdzieś w okolicy Połoniny Stremczesa, ostatecznie podjęliśmy decyzję że szarpiemy się jeszcze na ten ostatni wysiłek, i schodzimy do cywilizacji. Raz, że było już stosunkowo niedaleko, dwa że było duszno i spoglądając w niebo gdzieś od Bliźnicy miałem przeczucia i podejrzenia, że pogoda jeszcze zmieni się na gorszą. Wiecie - najpierw wysokie chmury, później nagle cisza, duszno i zmiana kierunku wiatru i już niższe, bardziej deszczowe chmury nadciągające niezgodnie z fizyką. To zwiastowało dużą szansę że coś jeszcze poleje. Wobec tych faktów szliśmy i szliśmy i dłużyła się droga i dłużyła. Przechodząc przez Braivkę - osadę pasterzy, Stefan jak zawsze zagadał jednego pana by dać mu resztę fajek, których z pół paczki jeszcze nam zostało. Pan z chęcią przyjął, choć lekko zaskoczony, i w zamian poczęstował nas pysznym chłodnym kwaśnym mlekiem wprost z kanki, zaś towarzyszące mu kobiety na dokładkę dały nam pyszne drożdżowe rogaliki własnego wypieku rzecz jasna. No powiem Wam, że było to niesamowicie pyszne i fantastyczne przeżycie. Super nagroda za trud i znój. I wspaniale ugasiło to mleko nasze pragnienie. Bo było coraz bardziej duszno... /Braivika, dzień 7/





Powiem krótko - miałem nosa. Zejście do Kwasów trochę jeszcze trwało, zeszliśmy już dość późno. I naprawdę w momencie wejścia na asfalt w dolinie zaczął padać deszcz... Najpierw lekko i nieśmiało, później już całkiem mocno. Cóż było robić... usiedliśmy w pierwszej napotkanej knajpie na piwku pysznym chłodnym, by zastanowić się co dalej. No ale nie było się co zastanawiać - gdy opad trochę osłabł dotarliśmy do centrum wsi, tam w sklepie zrobiliśmy wywiad i lekko szczerbata, za to niezbyt trzeźwa Pani Sklepowa pokazała nam domek naprzeciwko, gdzie mogliśmy spytać o nocleg. Tam się udaliśmy. Oj co to był dla nas za luksus. Wanna, prysznic, łóżko, prąd, nie pada na łeb i nie wieje. Resztę wieczora spędziliśmy przed sklepem (czyli miejscem wyznaczonym na spożywanie alkoholu, pięknie zadaszonym) racząc się koniakiem, piwem i szprotami wędzonymi, na gorąco wspominając ostatnie dni i dając upust zmęczeniu. Krokiem raczej mocno chwiejnym i śmiejąc się głupio czy to do siebie czy też do świata, udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Ach, co to był za sen! /Kwasy, dzień 8/







Dobrze zrobiliśmy. Całą noc padał deszcz. Uniknęliśmy na pewno wilgoci i dyskomfortu. Obudziliśmy się rześcy i wypoczęci jak młode bogi. Po gorącym sycącym śniadaniu, przygotowanym z pieczołowitością przez gospodynię, wyszliśmy do "centrum" by upolować marszrutkę. Najpierw kwas chlebowy z nalewaka, później kawka, ciacho i czekanie. I czekanie. I czekanie. Dość długie. Z półtora godziny chyba czekaliśmy. Aż przyjechał rozklekotany gruchot i po zapakowaniu się do niego ruszyliśmy w długą, mało wygodną, głośną i obfitującą w nieoczekiwane ilości upchniętych we wnętrzu pojazdu osób płci wszelakiej i ich dobytku. Oj działo się. Zobaczycie na filmie. Bo będzie film. I tak pożegnaliśmy Karpaty i dotarliśmy do Iwano-Frankowska. /Kwasy, Stefan ma chyba trochę jednak dość, dzień  8/







W Iwano-Frankowsku mieliśmy przesiadkę. Kupiliśmy bilety na pociąg, gdy okazało się że pociąg również, tak jak autobus, kolejne trochę ponad 130km do Lwowa jechał będzie jakieś 3,5h. Myślałem, że ktoś sobie robi z nas jaja, ale to była prawda. Więc kupiliśmy najtańsze na świecie bilety na pociąg, zjedliśmy szybki obiad i udaliśmy się na peron na kilka minut przed odjazdem. Nie bardzo rozumiem o co nam chodziło, ale założyliśmy że będzie w tym długim składzie wagon restauracyjny i może jakieś piwo spokojnie się wypije. Okazało się inaczej i tutaj jeszcze nasz dzielny Stefan Obieżyświat ksywa Olimpijczyk, rzutem na taśmę, wyskoczył na 4 minuty przed odjazdem pociągu do dworcowego sklepu czy też jakiejś knajpy i zdobył piwo na drogę! Mistrz! Jakie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że mamy miejsca w "plackartnym", czyli wagonie z miejscami do leżenia! I to była ta przyjemna część podróży. Może i długo, ale najpierw spokojnie sączyliśmy piwko obserwując świat wolno przesuwający się za oknem (pociąg jechał nie szybciej niż 40km/h), a później już w pozycji horyzontalnej uwolniliśmy umysły i daliśmy się ponieść monotonii stukotu kół pociągu /pociąg do Lwowa, dzień 8/







We Lwowie znaleźliśmy się już wieczorem. Okazało się po kilku próbach, że nie mamy szansy kupić już biletu na pociąg do Warszawy ani gdziekolwiek do Polski i skazani jesteśmy na jutrzejszy autobus. No cóż, życie. Następnym razem załatwimy to inaczej. Wzięliśmy kilka ulotek z adresami hosteli i ruszyliśmy pustymi już ulicami na poszukiwanie noclegu. Ściemniało się, gdy ostatecznie takowy znaleźliśmy, choć niespodziewanie trochę znów inny niż planowaliśmy, niemniej była to przemiła odmiana po tygodniu pod namiotem. Zamiast hostelu - hotel. Wypas, że hej! Zaliczyliśmy jeszcze nocne pałętanie się po Lwowie i to było na tyle jeśli chodzi o to miasto. Na pewno wiemy, że warte jest rychłego odwiedzenia i pokręcenia się po nim na spokojnie /Lwów, dzień 8/







Pospał człowiek w pościeli, prysznic wziął, zjadł co nieco, kawę dobrą z rabatem kupioną wypił, aż trzeba było wyjeżdżać. W związku z tym, że czekało nas niechybnie długie oczekiwanie na granicy (jak to w autobusie, zapowiadało się i 6h postoju i czekania) przygotowaliśmy się na nie czyniąc mały zapas rozweselacza Zakarpackiego i oddaliliśmy się wolnym krokiem na peron dworca autobusowego /Lwów, dzień 9/







Czekaliśmy na peronie, czekaliśmy i czekaliśmy. Stało na nim kilka autobusów ale nie było naszego. Pierdolnik, że hej. W końcu gdzieś z tyłu pojawił się nasz autobus - fajny wygodny i przede wszystkim polski rejsowy pekaesowy i po kilku tradycyjnych tu akcjach typu "siadasz tam gdzie wolne, bo miejsca wydrukowane na bilecie są tylko tak po prostu i generalnie to nie ma miejscówek". Udało nam się, w przeciwieństwie do kilku innych osób które zostały wyproszone, lub też nie zabrane z braku miejsc, i w drogę! Na granicy nie czekaliśmy właściwie nic ponadto, co było potrzebne do odprawy. Szok i niedowierzanie! I tak to skończyła się nasza tegoroczna wędrówka. Za rok wracamy tu na kontynuację! Przygoda hej ho! /Lwów, Dworzec Główny, dzień 9/







    To na tyle jeśli chodzi o moją relację fotograficzno-tekstową. Być może pojawi się jeszcze jakiś suplement w postaci zdjęć Stefana, których sam jeszcze nie miałem okazji obejrzeć. Umawiamy się na to piwo, umawiamy i umówić nie możemy. Liczę na to, że lada dzień to nastąpi. I jeszcze jedno: być może czytając moje opisy, kiwaliście z politowaniem głowami, poniekąd słusznie zauważając, że w końcu Gorgany to nic wielkiego: ani niezbyt strome to góry, ani niezbyt wielkie i niedostępne, ani szczególnie trudne jak też w sumie niewysokie. Ot, takie coś jakby trochę wyższe Beskidy czy Bieszczady. Niby tak. Zważcie tylko na jedną rzecz, Drodzy Czytelnicy, że dla autora powyższej relacji był to pierwszy tego typu wypad od 15 lat! Tak tak, w 2002 roku ostatni raz zdarzyło mi się wędrować po górach z plecakiem "na ciężko". Stefan - nie tak dawno temu, ale również miał niemałą przerwę. Nagle zachciało nam się pójść z namiotem, żarciem, ciuchami i całym tym sprzętem na plecach. Zważcie na to, że bez żadnego przygotowania wyszliśmy z pracy, wzięliśmy nasze ciężkie, stare już nieco plecaki i od razu wsiedliśmy w autobus , którym pojechaliśmy na Ukrainę, by przejść jedno z najdzikszych i najsłabiej zaludnionych pasm Karpat. Bez treningu, bez kondycji, za to z zapałem równym pierwszym górskim eskapadom pod koniec lat 90tych. Warto było. 














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz