wtorek, 30 października 2018

CZYWCZYN I HRYNIAWY. I CHATKA U KUBY NA DESER (#2)


Dzień 6. Czywczyn. Mozolny marsz pasem granicznym z Rumunią. Niezwykle upalny to był dzień. I oczywiście dużo bardziej wymagający, niż zakładaliśmy. Całodzienny marsz okaże się mocno wycieńczający, a i sam wieczór nie oszczędzi nam niespodzianki. Od popołudnia zaczęły kłębić się coraz bardziej ciemne chmury, przez dobre 2h maszerowaliśmy eksponowanym terenem między dwoma burzami, które zbliżały się w swoją stronę, by w końcu w okolicach 17 lunął deszcz. Przestało padać po kilkudziesięciu minutach, gdy okazało się, że mamy do pokonania jeszcze jedną górę, której nie wzięliśmy pod uwagę gapiąc się na nią przez większość dnia. 










Dzień 6. Czywczyny. Idąc przez kilka dobrych godzin (pewnie z 6-7) pasmem i pasem granicznym z Rumunią mijaliśmy po swej prawej stronie co i rusz pozostałości dawnej Sistiemy, czyli mocno chronionej granicy ZSRR. Przede wszystkim pordzewiałe resztki drutów kolczastych. Gdzieniegdzie stary drut został zastąpiony zupełnie nowym, ale ogólnie granica nie posiadała w żaden sposób zabezpieczonej w ten sposób ciągłości. Kilka razy zostaliśmy niejako zmuszeni do marszu samym "pasem zaoranym" mając już słupki graniczne na wyciągnięcie ręki. W Polsce skończyłby się taki spacer zapewne po kilkunastu minutach odwiedzinami patrolu Straży Granicznej ( co kiedyś miałem okazję "przetestować" w Puszczy Białowieskiej), tutaj przez nikogo niepokojeni poruszaliśmy się praktycznie cały dzień. 










Dzień 7. Dzień poprzedni, mocno mozolny i wymagający, dał nam popalić. Pomijając godziny i kilometry intensywnego marszu; najpierw w upalnym słońcu, później między burzami i tradycyjnie już w opadzie deszczu, doszedł do tego "kryzys etapu" gdy mając najpierw daleko przed sobą, później z każdą godziną coraz bliżej, wyraźną górę mającą być jego - etapu - zakończeniem, okazuje się że to nie ta Góra, tylko kolejna! Że tą jeszcze trzeba przejść! Wdrapać się i zejść i dopiero u podnóży kolejnej, a najlepiej po drugiej jej stronie, będzie nasz dzisiejszy finał włóczęgi. Trochę załamka. Pikanterii dodawał fakt, że już właściwie rankiem niedługo po ruszeniu skończyły się znaki czerwonego szlaku którym szliśmy niemal przez całą Czarnohorę. A kolejne - niebieskie, mające pojawić się od lewej strony, wcale się nie pojawiły. Ukoronowaniem tego, już na sam późny koniec dnia, była najsilniejsza burza jaką dane nam było przeżyć na tym wyjeździe. Będąc w oku cyklonu, w strugach ulewnego deszczu rozbijaliśmy na pierwszym lepszym wypłaszczeniu namiot, sami przemakając do gaci. Goreteksy nie dały rady. Namiot na szczęście tak! Marabut rulez! Stefan dostał nagle mocnych dreszczy - wynik zapewne kumulacji zmęczenia, udaru słonecznego i przemoknięcia - na szczęście liofilowa gorąca zupa i dwa kieliszki czystej wódki skutecznie postawiły go do pionu. To była długa, mokra i wietrzna noc. A ranek oczywiście przywitał nas piękny i słoneczny. Jakby nigdy nic się nie wydarzyło...






Dzień 7.  Słoneczny poranek. Spokojne śniadanie i zwijka, bo przecież trzeba wysuszyć ciuchy i sprzęty zmoknięte dnia poprzedniego. Ramiona bolą jak przeklęte, wrzucenie na nie plecaka to katorga, tak jak pierwsze kilkadziesiąt kroków. Po chwili jednak wpadamy w rytm i tak ból nóg jak i ramion zdaję się już nie doskwierać. Po południu zaczyna się psuć pogoda, niebo zaciąga się chmurami, zaczyna padać, czasem tylko siąpić, przelatywać co i rusz krótkimi intensywnymi falami, lub też padać w sumie lekko ale nieprzerwanie. I tak do wieczora - rozbijamy namiot, jemy ciepłe pożywne żarcie, przepijamy kieliszkiem czy dwoma czegoś dobrego - czy to koniaku miejscowego, czy stefanowego podlaskiego bimbru, czy też mojej nalewki. Dochodzimy do wniosku że było ciężej i dłużej niż zakładaliśmy jeszcze rano. Że jesteśmy zbyt optymistyczni w swych zamiarach. Zasypiamy szybko, śpimy jak dzieci. Rano znów słońce... Tak wyglądał niemal każdy nasz dzień w czasie tej wędrówki. /A na zdjęciu: trawersujemy tę "drugą górę" by opuścić Czywczyny i po pokonaniu doliny Czarnego Czeremoszu wdrapać się na Połoninę Hryniawską. Znaków szlaku nie ma, ale póki co jest szeroka wygodna droga. Jak zwykle i o dziwo humory dopisują/






Dzień 7. Niestety w miarę upływu dnia szlak się pogarsza. Po zejściu z połoniny i wejściu w las z każdą minutą jest coraz gorzej. Szybko tracimy wysokość, równie szybko ścieżka się zwęża, za to rośnie ilość przeszkód do pokonania - początkowo w miarę wygodnie obchodzimy zwalone pnie, później już jest z tym coraz gorzej. Humory już przestają dopisywać za to zaczyna się irytacja... Aha, oczywiście wraz z popołudniem pojawia się deszcz...







Dzień 7. Po wielu minutach przedzierania się przez zarośla i zwalone już nawet nie pojedynczo a bardziej piętrowo pnie, coraz wyraźniej słyszymy szum potoku. Stok opada pod coraz bardziej ostrym kątem, zarośla nieraz już przykrywają nas w całości, splątane z gałęziami drzew maliny powodują że niezwykle trudno znaleźć stabilne oparcie dla stóp. Potykamy się, przewracamy, blokujemy nie mogąc dać kroku w przód ani się wycofać, lecimy niemal na twarze, zapadamy w próchno. Jesteśmy już zdrowo wkurwieni. Pokonanie każdych kolejnych kilkunastu metrów zajmuje nam coraz więcej czasu, wysysa energię i zdaje się być wyczynem nie do powtórzenia. Wszystko jest śliskie i wilgotne. Każdy krok grozi wywrotką. Ścieżka nie istnieje. 






Dzień 7. Dolina Czarnego Czeremoszu. To co widać na zdjęciu w oddali, to rumowisko zwalonych drzew to już nasz cel dzisiejszy wciąż pośredni - tam musimy się wdrapać by dostać się na Połoninę.Planując rano trasę wyglądał na w miarę przystępny. Ale grubo się myliliśmy.  Póki co po wielu trudach, nerwach,zadrapaniach, wywrotkach, po setkach obelg w stronę świata, twórców mapy z której korzystamy i ogromnym wycieńczeniu docieramy do potoku. Nawet nie bezpośrednio, gdyż stok jest tak stromy że nie jesteśmy w stanie z plecakami zejść bezpiecznie nad wodę. Trafiamy na tę polanę. Opuszczony dom. Półtorametrowe zarośla. Resztki drogi która szybko się kończy. Udajemy się na rekonesans brzegu - ja w jedną a Stefan w drugą stronę. Według mapy powinien gdzieś tu być wygodny bród i ścieżka prowadząca brzegiem. Nie ma nic z tych rzeczy. W dodatku po drugiej stronie potoku nie ma czegoś takiego jak brzeg, o ścieżce nie wspominając. Jest stromy skalny stok wpadający do wody. Jest nerwowo. Dociera do nas że jesteśmy w dupie. W czarnej dupie. Bez zasięgu komórki, bez szlaku, na jakimś ostatnim koniuszku ukraińskich Karpat, w dolinie w której zapewne niezwykle rzadko ktokolwiek bywa. Nerwy puszczają. 
















Dzień 7. Najgorszy chyba. Jesteśmy w dupie totalnej. Nerwy mi puściły. Stefan mnie studzi. Jego spokój i  rozsądek z pewnością nas ratuje w takich momentach. Musimy szybko podjąć decyzję co dalej robimy. Wiemy już, że będziemy zmuszeni wejść w potok, gdyż nie ma stąd żadnej innej drogi ucieczki. Mapa mówi, że opcje są dwie: albo w lewo, z biegiem rwącego potoku, by zbliżyć się do oddalonej o kilkanaście kilometrów wsi do której generalnie mamy dotrzeć by wydostać się do Werchowyny. Albo w prawo - zgodnie z planem i założoną marszrutą. Licząc, że jednak ścieżka się pojawi, skoro teoretycznie powinien biec tędy znakowany szlak!!! Dalej ma być leśniczówka, punkt jakichś strażników parku narodowego, cokolwiek z cywilizacji. Tylko kilka kilometrów. Tyle że w górę rzeki, pod prąd. Niezwykle silny, jak to w górach. Decydujemy się na tę drugą opcję. Ściągamy buty i zakładamy sandały. Wchodzimy do wody.







Dzień 7. Wciąż najgorszy. Potok Czarny Czeremosz. Weszliśmy do wody. Zimnej. Niezwykle wartkiej. Kamienie na dnie śliskie. Ruszają się. Brzeg z tych na który średnio da się wyjść. Kolejne długie minuty powoli poruszamy się nurtem, głównie lewą stroną. Co jakiś czas udaje nam się wyjść na chwilę na brzeg. Kilka - kilkanaście metrów gruntu i trzeba znowu wchodzić do wody. Masakra jakaś. Na szczęście jest przerwa w opadzie deszczu. Mokniemy tylko od dołu. Stopy sine. Przynajmniej moje. Ale posuwamy się powoli do przodu. 







Dzień 7. Czarny Czeremosz huczy jak szalony. Woda się przewala przez kamienie. Brniemy do przodu. Co kilkanaście minut brzeg się rozszerza i zaczyna pojawiać się fragmentami zarośnięta niemożliwie droga. Jakaś dawna, stara rozjeżdżana samochodami. Mijamy nawet kilka słupów energetycznych, w większości zwalonych do wody. Ale wciąż to są krótkie wygodne fragmenty, wciąż musimy brodzić.







Dzień 7.  W końcu ukazuje się droga. Już wygodna. Ślady kolein. Widać że kiedyś używana. Pokonuje brodem potok w kilku miejscach, ale generalnie trzyma się lewej strony. Nie wiem ile ostatecznie szliśmy korytem. 1,5h?  Czy może dwie? Ważne że się udało i okazało się to dobrym wyborem. Nerw pozostał. Wciąż jesteśmy zrażeni i gotowi na kolejne niespodzianki, bo przecież wiemy że nie ma jeszcze się co cieszyć. I całkiem słusznie. Docieramy w końcu do miejsca z leśniczówką. Oczywiście nie ma jej tam. Znajdujemy ruiny kilku budynków i źródło zdrowotnej żelaznej wody. Jest tablica informacyjna, kilka ławek i zadaszenie. MIejsce dawno temu aspirowało do zostania uzdrowiskiem. Nic z tego oczywiście nie wyszło. Za duże zadupie. Za mało miejsca na zbudowanie czegokolwiek. 






Dzień 7. Stefan okazuje się amatorem Zubera. Śmierdzącej siarkowodorem wody zdrowotnej. Napełnia butelki i po zwalczeniu przeze mnie załamki ruszamy. Jest zdaje się dość późno. Musimy odnaleźć ścieżkę na Połoninę i już tam być by poczuć, że osiągnęliśmy cel. Jesteśmy zryci fizycznie i psychicznie. Oczywiście żadnego punktu parku nie ma. Nie ma znaków szlaku. Trochę krążymy wpatrzeni w mapę aż typujemy ścieżkę pnącą się pod górę i zaczynamy mozolną wspinaczkę. Kolejne kilkadziesiąt minut i jesteśmy znów na rozległej łące. Hryniawy. Cel niemal osiągnięty. Teraz tylko dodreptać do jednego z dwóch zaznaczonych na mapie źródeł.







Dzień 7. Połonina Hryniawska. Jako, że nie padało od południa to oczywiście ten stan rzeczy zmienił się niemal w momencie osiągnięcia przez nas grani połoniny. Zrobiło się nieprzyjemnie. Zimno i wilgotno, temperatura znacznie spadła, deszcz padał niemal cały czas. Zakładamy znowu spodnie i kolejne bluzy. Zimno. Masakra. Szliśmy na czuja i orientując się wg. mapy, wygodnymi rozjeżdżonymi przez ciężarówki jagodziarzy drogami. Z drugiej strony wiedzieliśmy już, że najgorsze za nami. Już wszystko mieliśmy za sobą, teraz ten zwykły deszcz i ogólny warun już nas w ogóle nie stresował. Przed nami wieczór i raczej ostatnia noc w górach. Lub przedostatnia w najgorszym wypadku.















Dzień 7. Połonina Hryniawska. Długo zajęło nam jeszcze nim dotarliśmy do pierwszego ze źródeł. Kicha. Zajęte przez dużą grupę zbieraczy jagód. Szliśmy dalej do drugiego. Aż trafiliśmy do miejsca, które wyłoniło się z mgły i które trochę nie pasowało do tego, co mieliśmy przez ostatni tydzień. Solidna drewniana chałupa. Bacówka.  Z Flagą UE i Ukrainy przed bramą. Był też traktor, dwa kolejne domki, i duża obora trochę dalej. Stefan automatycznie podjął decyzję i udał się do gospodarza (który akurat miał akcję "wieczorne dojenie zwierząt wszelakich") by pogadać o noclegu, i po dłuższym już czasie mojego oczekiwania okazało się że jeśli poczekamy jeszcze trochę to wróci gospodarz i coś może dla nas znajdzie. Po bardzo długim czekaniu wrócił. I znalazł.







Dzień 7. Wieczór w bacówce na Hryniawskiej. To był szok. Dostaliśmy malutki domek. Dwa proste łóżka przykryte skórami, malutki stolik. I to było coś niesamowitego dla nas. Generalnie mieliśmy już dość wiecznej wilgoci i ogarniania się w ciasnym namiocie. Tu poczuliśmy się bardziej ciepło i sucho. Ostatnia noc w górach okazała się zbawienna. Spokojna ogarka, ciepła kolacja, po 2-3 kieliszeczki i padliśmy jak zwykle. Było super. W nocy zaczęło lać. I wiać. Mocno i intensywnie. I lało tak i wiało do rana. 



Dzień 8. Lało i wiało naprawdę mocno jak się obudziliśmy. Lało mocno jak jedliśmy śniadanie. Lało jak cholera jak się pakowaliśmy i byliśmy gotowi do wyjścia. Czas biegł nieubłaganie. Chcieliśmy już iść, żeby dziś już zejść z tej mokrej, zamglonej i zabłoconej połoniny. Żeby już dziś być w Szybennem i mieć szansę na dotarcie nawet nie wiadomo jak późno do Werchowyny. Do miasta. Do cywilizacji. A tu lało i nie chciało nas wypuścić. W końcu uspokoiło się. Wyszliśmy, zapłaciliśmy jakieś grosze za spanie, przy okazji kupiłem kawał świeżo uważonego buncu, który baca wyjął z poddasza tej bacówki. Nad wiecznie palącym się ogniem wisi kocioł z mlekiem i proces produkcji sera trwa tu nieustannie. Przy okazji suszą się grzyby. Buncu było ponad 2 kilo - kosztował mnie jakieś 15 zł w przeliczeniu, tyle też miej więcej zapłaciliśmy za spanie w domku. Warto było. Ser do plecaka i w drogę. 








Dzień 8. Połonina Hryniawska. Ruszyliśmy dziarsko z bacówki. Niby na nic się nie nastawialiśmy, ale już chyba obydwaj mieliśmy gdzieś pod czaszką myśl, że jednak warto spróbować zrobić wszystko by zejść już stąd i dotrzeć do cywilizacji. Kolejna noc w tę pogodę średnio nam pasowała. Chyba nam wystarczyło już wiecznego moknięcia. Tym razem nawet rano nie zrobiło się słonecznie tylko wisiała mgła i padał deszcz. Stefan jeszcze co i raz spoglądał na mapę, choć teoretycznie nie było już zagrożeń pobłądzenia. Jedno miejsce krytyczne dzięki gospodarzowi udało nam się przebrnąć, później już była tylko i wyłącznie kwestia samozaparcia w powolnym dążeniu błotnistym szlakiem do celu. Do Szybennego. Do pierwszego siedliska ludzkiego od opuszczenia Kwasów ponad tydzień temu.






Dzień 8. A stwierdzenie "błotnisty szlak" na tym końcowym etapie naszej wędrówki naprawdę było adekwatnym do tego co mieliśmy w czasie marszu... Czasem dało się obejść większe kałuże, czasem nie. 









Dzień 8. Aż w końcu nadzieja wstąpiła w nasze serca tak gwałtownie i nieoczekiwanie, że nawet nie ostudziła jej kolejna silna ulewa. Trafiliśmy na drogę utwardzoną, stokówkę która - już mieliśmy stuprocentową pewność, zaprowadzić nas miała w kilkadziesiąt minut do wsi! I tak też się stało. Tam po kolejnych wielu minutach marszu wzdłuż mocno wzburzonego i brązowego od gliny potoku Czarny Czeremosz - tego samego którego raptem dzień wcześniej przemierzaliśmy brodząc od kolan po dupę, dotarliśmy do sklepu. Naszła nas po drodze taka refleksja, że gdybyśmy mieli dziś iść korytem tego potoku, prawdopodobnie by się nam to nie udało. Po nocnych obfitych opadach potok naprawdę był bardzo wezbrany. I zapewne głębszy. I bardziej rozpędzony... Mieliśmy chyba sporo szczęścia wczoraj...










Dzień 8. Szybenne - Werchowyna. I okazało się, że teraz też trafił nam się spontaniczny szybki transport. Przed sklepem stało kilka osób, w tym chyba to byli Strażnicy Graniczni, którzy rozmawiali z kilkoma miejscowymi. I w kilka sekund po rozmowie skąd idziemy, dokąd i dlaczego rzucili hasło, że właśnie jagodziarze ruszają do Werchowyny i żebyśmy z nimi się zabrali. Szybkie pytanie, równie szybka odpowiedź - zabiorą nas. Kupiliśmy kilka piw w plastikowych butlach i już siedzieliśmy na pace.Jechaliśmy do Werchowyny! Niesamowite. Cóż za fart. Cały czas lało, trzęsło, ciężko było wziąć łyka piwa ale jechaliśmy.  







Dzień 8. Droga Szybenne - Werchowyna. Jak się okazało po kilku chwilach ekipa jagodziarzy wracała po zbiorach, po kilku dniach w górach do domu, starym Ziłem, z pustymi już skrzynkami, pod zaimprowizowaną plandeką. Fajnie się rozmawiało, część z nich była w Polsce po kilka razy by popracować przepisowe pół roku. Stefan pokazał im naszą trasę i kopary im poopadały. W międzyczasie próbowali znaleźć jakiś bimber by nas poczęstować, ale że mieli go w zwykłej plastikowej butelce, a takich butelek na pace leżało kilkanaście to szło im to dość opornie. Trzęsło jak cholera. Brali kolejne butelki, odkręcali, wąchali... nie, to woda... Lał deszcz. Bimbru nie znaleźli. 







Dzień 8. Droga Szybenne-Werchowyna. Trzęsło i lało. Ale jechaliśmy. Po pewnym czasie piwo się skończyło, bimber wciąż się nie znalazł, tematy chwilowo się skończyły. I złamała się ławeczka na której siedzieliśmy. Właściwie była to zwykła deska. Nie udźwignęła ciężaru historii i wtłaczanych w trzewia kolejnych łyków całkiem dobrego ukraińskiego piwa. Piwa, którego nie piliśmy od czasu podróży pociągiem do Kwasów. Już troszkę w sumie wytęsknionego. 







Dzień 8. Wciąż w drodze. 30 km na pace Ziła ciągnęło się niemiłosiernie. Droga koszmarna. Dziura na dziurze. Wąska i kręta. Trzęsło jak cholera. Lało jeszcze bardziej. Goreteks przemókł. Tak jak softshell i spodnie z Dermizaxem. Woda lała mi się po tyłku, miałem mokre gacie plecy i głowę. Ręce sine od wiatru i wody trzymały krawędź plandeki i starały się utrzymać mnie we względnym pionie. Tylko buty jeszcze świetnie dawały radę i woda zdołała się przedrzeć tylko trochę przez języki. No i trochę po nogach ściekło na pięty. Dzięki ci Aku! Ale jechaliśmy. Humory dopisywały. Byliśmy coraz bliżej. Okazało się, że podwózkę mamy prawie do Werchowyny - ciężarówka zjeżdżała kilka kilometrów przed, praktycznie na obrzeżach miasta. Nie przeszkadzało nam to. Zwłaszcza że tuż przed końcem podróży znalazł się bimber. Kilka solidnych łyków wprawiło nas w doskonałe humory i uodporniło na to co działo się na zewnątrz. Po pożegnaniu z z chłopakami ruszyliśmy skrajem drogi. Niewiele się namyślając wystawiłem na drogę kciuk w górę. I po kilkunastu sekundach zatrzymała się z piskiem stara Łada. Przypominam że byliśmy mokrzy jak świnie. Panu to nie przeszkadzało. Podwiózł nas do samego centrum! To było naprawdę wspaniałe popołudnie!!!







Dzień 8. Werchowyna. Pierwsze miejsce w które się udaliśmy to był bar. Ciepły obiad. Koniak. Szok. Śmiesznie było, gdy Stefan podszedł do baru by zamówić dla nas koniak. Zwykle serwują tu w literatkach czy większych kieliszkach. Pokazał palcem, po kieliszku którego chcemy. Pani pokiwała głową, że zrozumiała. I przyniosła nam całą butelkę. Nie protestowaliśmy. Mocno już podchmieleni wróciliśmy na dworzec by złapać marszrutkę do Bystreca. Mieliśmy imperatyw by dotrzeć przed nocą do Chatki u Kuby. Marszrutka jakaś się znalazła, co prawda nie do samego Bystreca ale do skrzyżowania kilka kilometrów przed. Jedziemy, wiadomix.  Szarmancki Stefan udał się na rekonesans zakupowy, po czym nabyliśmy trochę jedzenia i dobrych trunków i w drogę. Przestało wiać. I padać też przestało. Byliśmy przemoczeni. Byliśmy najedzeni. Byliśmy lekko pijani. Byliśmy niemal u celu.







Dzień 8. Werchowyna. Czekamy na marszrutkę. Poszła reszta cygarka spod Bierebeskuła. Koniaczki grzecznie zapakowane w plecakach, jedzenie i piwo na drogę też. Zaraz jedziemy. 







Dzień 8. Marszrutka do Dżembroni. Jedziemy. Sączę piweczko żeby nie musieć dźwigać pod górę. Ciepłe ale smaczne. Dziewczyny nie chciały. Ciuszki zaczynają na mnie schnąć. Zrobiło się cieplej. Zaczęło rozwiewać chmury. Przyjemnie. Trzęsie jak cholera ale mniej niż na pace Ziła. Kuba, nadciągamy!







Dzień 8. Marszrutka do Dżembroni. Kolega w patriotycznej, typowo ukraińskiej koszuli (jeju, jakie one są ładne, naprawdę!!!) skusił się na łyka od Stefana. Przez chmury zaczęło przebijać się słońce. Powiało optymizmem. Trzęsie jak cholera ale już za kilka minut wysiadamy.







Dzień 8. Chatka U Kuby. Minuty dzielą nas od upragnionego celu. Od skrzyżowania drałowaliśmy kilka kilometrów drogą w stronę Bystreca, gdzie zaraz za szkołą przechodzi się potok i rozpoczyna się jakaś godzina podejścia. Niezbyt wymagającego. Choć takie jest na lekkim rauszu, po emocjach ostatnich dni i tych wszystkich kilometrach w nogach. Zaraz upragniony odpoczynek. Cisza spokój i dach nad głową. I koniec naszej wędrówki. Miejsce docelowe osiągnięte. W czasie chyba ciut szybszym niż zakładaliśmy. A na pewno nie w dużo dłuższym. 







Dzień 8.  Chatka u Kuby. Wieczór już właściwie. Dotarliśmy. Miejsce, które znam ze zdjęć i opowieści od jakichś 14 lub 13 lat. Wtedy, będąc Gospodarzem Chaty Socjologa w Bieszczadach poznałem Kubę, który kilkakrotnie mnie odwiedził na Otrycie. I od wtedy wiedziałem, że chcę tam pojechać. Udało się w końcu. Tym razem to ja odwiedziłem Kubę.







Dzień 9. Chatka U Kuby.W chacie raptem kilka osób. Dzień cudowny. Dzień wymarzony. Dzień leniwy. Przespany, przesiedziany, przegadany. Dzień odpoczynku, ciepłego prysznica, dobrego obiadu i nicnierobienia. Kawa, taras i herbata. Cisza i spokój. 







Dzień 10. Chatka u Kuby. Kuba i Stefan. Chillout







Dzień 10. Wybraliśmy się na targ w Werchowynie. Zjedliśmy tam obiad. Kupiliśmy sał, bimber miodowy, wędzone ryby, bunc,szynkę i dużo warzyw. Wszystko można było degustować. Wszystko kupić. Ludzie przyjaźni i uśmiechnięci. Zupełnie inaczej niż u nas. Świetna sprawa. Szybko wróciłem z Kubą do Chaty, Stefan jeszcze sobie zrobił krótką wycieczkę, w tym czasie ja przygotowałem sporo treściwego, tłustego, ostrego i oczywiście ciepłego jedzenia. Obiadek jak ta lala. Wieczór był przezacny.







Dzień 12 i 13. Chatka u Kuby-Werchowyna - Iwano-Frankowsk-Warszawa... U Kuby jeszcze spędziliśmy dzień. Odpoczęliśmy jak nie wiem co. Było to najlepsze zakończenie wyprawy Czarnohorą, Czywczynem i Hryniawami, jakie tylko mogło nastąpić. Tak to sobie wyobraziliśmy, tak zaplanowaliśmy i tak udało nam się zrealizować. Szkoda, że całościowo pogoda nie dopisała. Trasa, którą przeszliśmy była naprawdę wymagająca, ale przy okazji świetna i miała potencjał na to by był to bardzo dobry wyjazd. No cóż, z pogodą nigdy nic nie wiadomo. Wyjazd oceniam jako bardzo dobry, zwłaszcza w perspektywie towarzyskiej go ujmując. Stefan to naprawdę świetny kompan i doskonały partner takich wypraw. Ale póki co to jednak ubiegłoroczne Gorgany dla mnie klasyfikują się najwyżej. Dwa zupełnie inne wypady. Różniły się właściwie wszystkim. Ale najważniejsze że obydwa się odbyły i że konsekwentnie zrealizowaliśmy ubiegłoroczny, od razu wymyślony plan by wrócić do Kwasów i iść dalej w kolejne partie ukraińskich Karpat.
Teraz już jesień. A my jeszcze nie rozmawialiśmy o tym co w następne lato...
























czwartek, 18 października 2018

CZARNOHORA. BEZKRESNE POŁONINY (#1)

   



    "Początek lipca w każdych górach jest czasem dość ryzykownym i oferującym wrażenia - po pierwsze pogoda raczej z tych kapryśnych i zazwyczaj jest to jeden z miesięcy z najwyższymi opadami; po drugie bardzo długie dni, więc nie ma aż tak dużego ciśnienia na wyjście na szlak, bo i tak się zdąży swoje przejść; po trzecie zaś wczesne jeszcze lato oferuje niewiarygodnie głębokie i nasycone kolory - tak nieba, chmur jak i świeżych, jasnozielonych, opitych wodą traw i kwitnących kwiatów. Z takim samym prawdopodobieństwem można trafić na koszmarne upały i zero wiatru nawet na znacznych wysokościach, jak i zaciągnięte mgłą czy tonące w chmurach góry i doliny, czy wielodniowy jednostajny opad deszczu w połączeniu z temperaturami nieznacznie zbliżającymi się w okolice 10 kresek, za to dość znacznie potrafiącymi spaść do 3 stopni powyżej zera, w dodatku potęgowanymi silnymi podmuchami wiatru. " Tak rozpoczynałem rok temu swoją foto-relację z wakacyjnej wędrówki szlakami Gorganów. I tak również należałoby rozpocząć tę relację - tym razem co prawda znaleźliśmy się, wraz z mym niezawodnym towarzyszem wschodnich eskapad - Stefanem, w ukraińskich Karpatach w drugiej połowie lipca, ale teraz bogatsi o ubiegłoroczne doświadczenie, o te wszystkie sytuacje, chwile i momenty, o kilometry w nogach i o bolące od szelek plecaków ramiona. Mieliśmy też już w głowie trochę bardziej skonkretyzowane oczekiwania, trochę bardziej wyśrubowany plan na zrobienie trzech pasm górskich, trochę lepiej dobrany sprzęt i dużo nadziei, że będzie przynajmniej tak samo świetnie jak przed rokiem. I było... Zupełnie inaczej! Wszystko!
   Kończąc ten wstęp pozwolę sobie tylko przypomnieć jedną rzecz: to stojąc równo rok temu na Bliźnicy, najwyższym szczycie Świdowca, spoglądaliśmy w stronę Czarnohory próbując rozróżnić poszczególne szczyty, to tam właśnie postanowiliśmy kontynuować wędrówkę szlakami ukraińskich Karpat. Tam wymyśliliśmy by iść dalej czerwonym szlakiem, by wejść na Petrosa i dalej w Czarnohorę. I oto jesteśmy! Jest 18 lipca. Przygoda hej ho!






Dzień 1 (18.07.2018 r). Pociąg Lwów-Kwasy. Suniemy plackartnym na południe Ukrainy. Nad ranem przyjechaliśmy do Lwowa, po jak na standardy, dość szybkiej podróży autokarem z Warszawy, mieliśmy jeszcze dość dużo czasu, by spokojnie zjeść coś ciepłego, zakupić prowiant na drogę i zalogować się w odpowiednim wagonie. Plan na podróż mieliśmy od wiosny doskonały: bilety kupiliśmy przez internet kilka miesięcy wcześniej,  po niewygodach ciasnych siedzeń i praktycznie nieprzespanej w autokarze nocy mamy jakieś 5-6h by odpocząć w pociągu.  Miejsca leżące są, powitalne piwo wydatnie pomaga w szybkim odpłynięciu, więc raczej nie tracimy czasu i odpadamy. Gdy się na dobre budzę po  4 czy może nawet 5h spania długi czas wpatruję się we wzgórza, wsie i wiadukty przesuwające się za oknem. Ukraińskie Zakarpacie otwiera przed nami swoje wrota.











Dzień 1 - Kwas w Kwasach. Jest wczesne popołudnie. Dzięki podróży pociągiem udaje nam się zregenerować i jesteśmy niemal gotowi. Udajemy się do znanego nam z ubiegłorocznej wieczornej uczty sklepu, by spożyć wyśmienity kwas chlebowy z kija,  zakupić pieczywo i kilka drobiazgów na kolejny tydzień naszej wędrówki. Zaraz ruszamy na szlak. Według planu marszruty najbliższy sklep pojawi się dopiero 7. lub 8. dnia naszej wędrówki. Wcześniej najwyżej dwa razy będzie możliwość skrócenia marszu górami i wcześniejszego zejścia do cywilizacji, ale oczywiście jest to wyjście mocno awaryjne. Mamy wszystko, przynajmniej w teorii, by spokojnie być samowystarczalnymi przez ten najbliższy tydzień. Tyle, że pieczywo się zeschnie. No i plecaki są masakrycznie ciężkie. Osobiście jestem pewien, że waga mojego mocno przekracza zalecane przez producenta maks. 15 kg... Taaa... Zatem w drogę!











Dzień 2. W stronę Petrosa. Popołudniowe wyjście na szlak sprawdziło się w stu procentach. Udało nam się od razu oddalić znacząco od Kwasów i już pierwszą noc spędzić w górach. Oczywiście było najgorzej, zadyszka sięgała wartości ekstremalnych, nogi bolały gdzieś po 100m pod górę, ramiona jeszcze w czasie marszu asfaltem w Kwasach, ekwipunek miałem ochotę gdzieś tak czterokrotnie odchudzić bo właściwie na cholerę tyle tego dźwigać? Tak tak, niby w tym roku byłem spakowany bardziej świadomie i celowo niż w ubiegłorocznych Gorganach, wiedząc co mnie może czekać mogłem lepiej dobrać ekwipunek. Niejako celowo też miałem na plecach mniejszy litrażowo plecak, nówka nieśmigana, z dobrym systemem nośnym i porządnym (przynajmniej w teorii) systemem pasa biodrowego w celu odciążenia ramion i pleców, wszystko po to, by jednak nie kusiło mnie za bardzo by wziąć coś jeszcze "w razie czego" i aby jednak cierpieć mniej niż przed rokiem. Tyle, że to świetne spakowanie się w domu miało się nijak do tego teraz, gdy doszło jeszcze sporo świeżego prowiantu. Obydwaj wyglądaliśmy jak choinki trocząc na zewnątrz i upychając do bocznych siatek masę towaru, ciuchów i wody. Dobre 5kg dodatkowe wzięliśmy na plecy w postaci butelek z wodą i jedzenia. Ałłłłłaaaaaa!











Dzień 2. W stronę Petrosa. Czy aby dobrze idziemy? Kto pyta nie błądzi. Początek oczywiście jest obiecujący. Ubiegłą noc spędziliśmy na drugim napotkanym miejscu biwakowym, dokąd już dość późno dotarliśmy i właściwie po rozbiciu namiotu od razu położyliśmy się spać. I tak nic nie było widać, a my czuliśmy mocną potrzebę regeneracji i kumulacji sił na nadchodzący dzień. Plan mieliśmy dość ambitny i śmiały. Zamierzaliśmy wejść na Petrosa i Howerlę i pójść jeszcze hen dalej, może nawet do Jeziorka Niesamowitego by tam zabiwakować. Hahaha... Teraz tylko tyle nam pozostaje - zaśmiać się w głos. Na mapie to wyglądało naprawdę spoko. Phi, damy radę, będziemy na świeżo, z całym zapasem sił, może nie luzik ale jak się mocno skoncentrujemy na zadaniu to jest ono wykonalne. Ruszyliśmy.











Dzień 2. W stronę Petrosa. Szliśmy i szliśmy. Nawet nie było zbyt trudno, nie było zbyt stromo, nie rozpraszały nas żadne ładne widoki więc i przerw zbyt wiele sobie nie robiliśmy. Miarowym stałym krokiem do przodu i pod górę. Chmury się przewalały co i rusz odsłaniając niewielkie fragmenty pofałdowanego horyzontu, co powodowało że generalnie nie widzieliśmy celu swej wędrówki. Czy to dobrze, czy źle to nie wiem sam. Głowa w dół, wdech, krok, wydech, krok, znowu wdech krok i wydech krok... i tak miliard razy. Powoli do celu.











Dzień 2. W stronę Petrosa. Wciąż nie doszliśmy. A szliśmy już dość długo i Petrosa jak nie było tak nie było. Hmmmm... Najśmieszniejsze w tym zdjęciu jest to, że mam przyczepione na wierzchu okulary przeciwsłoneczne. W razie gdyby nagle miało wyjść słońce. Haha, niedorzeczne... Jak widać było raczej rześko. I Dżdżyście. Prognozy pogody śledziliśmy z niepokojem od kilku tygodni i niestety im bliżej wyjazdu tym przedstawiały się mniej obiecująco, wręcz coraz gorzej. Dosłownie na dwa-trzy dni przed wyjazdem, niezależnie od siebie i niemal rzutem na taśmę zakupiliśmy membranowe spodnie przeciwdeszczowe. I powiem wam moi mili - był to najważniejszy i najlepszy zakup jeśli chodzi o ten wyjazd. Naprawdę uratowały nam dupy. W przenośni i dosłownie. Co tam zarąbisty nowoczesny plecak, co tam lżejsza o 150g kuchenka gazowa czy bardziej wypasione skarpety. Spodnie okazały się najważniejsze. I wiele razy w duchu dziękowałem sobie ich zakupu, wspominając każdorazowo sytuację z wejścia na Świdowiec sprzed roku, gdy zdrowo nas zlało i przepizgało. To był wtedy raptem jeden dzień i mieliśmy dosyć. Teraz, jak się później okazało, spodnie te mieliśmy na sobie praktycznie każdego dnia naszej wędrówki. 








Dzień 2. Petros 2020 m n.p.m.  Juhu! Jesteśmy. Szliśmy i szliśmy aż się wczłapaliśmy. Niestety wraz z naszym wejściem wyraźnie pogorszyła się pogoda. Czaicie? - z gównianej na naprawdę gównianą. Strasznie zimno było na górze więc i zbyt długo tam nie zabawiliśmy. Na szczycie było kilka osób, oczywiście charakterystyczna kapliczka w stanie rozkładu, kamienny stos i krzyż. Coś tam rzuciliśmy na ząb, coś popiliśmy i jako że zaczął padać dość rzęsisty i bardzo zimny deszcz, o nieprzyjemnym wietrze nie wspominając, to szybko się zebraliśmy do zejścia.











Dzień 2. Petros 2020 m n.p.m. Jest i pamiątkowa słit focia. Humory dopisują, wyraźny etap za nami, za kilka minut będziemy zwiewać na dół. Zwiewać jest tu określeniem adekwatnym ;-) Deszcz i wiatr z każdą minutą się wzmaga, zejście wcale nie należy do łatwych. Pietros jest mocno wyniosłą kopułą stromo wyrastającą z okolicznych wzgórz. Pięknie go było widać z Bliźnicy - najwyższego szczytu Świdowca, kiedy to wydawał się na tyle blisko, by jeszcze tego samego dnia na niego wejść. Stąd wtedy - rok temu nasz pomysł by kontynuować marsz w tym roku od miejsca gdzie wtedy skończyliśmy. I jesteśmy. Kontynuujemy. Schodzimy w dół. Szlak błotnisty, kamienie osuwają się spod stóp, skały śliskie, trzeba uważać. Niestety zaliczamy kilka poślizgnięć, aż w końcu jedno kończy się dla mnie niewesoło - staczam się z dużej śliskiej skały, tracę grunt pod nogami, lecę na głowę, koziołkuję z plecakiem,  aż spadam kilka metrów niżej wpadając między dwa wielkie kamienie, uderzając prawym przedramieniem tuż poniżej łokcia. Cała masa lecącego ciała i plecaka spotyka się ze skałą w jednym punkcie mej ręki. Leżę chwilę do góry nogami wyjąc z bólu. Nie wiem co z ręką. Udaje mi się usiąść, macam przedramię. Rośnie momentalnie wielki guz, Nie jestem w stanie póki co ruszyć ani ręką ani nawet palcami... Złamana? Pęknięta? A może tylko zbita. Pierwsze minuty to trochę panika. Leje deszcz, ja cały od błota, ból nie do zniesienia. Oddaję jeden kij Stefanowi i bardzo ostrożnie, nie ruszając w ogóle prawą ręką kontynuuję zejście. W moim mniemaniu najbliższe minuty pokażą co się stało. Raz w życiu, dawno temu, za smarkacza - miałem złamaną rękę. Myślę sobie że rozpoznam symptomy i wtedy będziemy myśleć co dalej.











Dzień 2. Podejście pod Howerlę. Zejście z Petrosa dość szybko łagodnieje. Ból pulsuje, choć odrobinę słabnie. Staram się iść noga za nogą i koncentrować się na wszystkim, tylko nie uszkodzeniu ciała. Po kilkudziesięciu minutach zaczynam lekko poruszać palcami i przedramieniem. Z początku boli bardzo mocno, z czasem troszkę mniej. Wstępuje nadzieja w moje serce, raczej na pewno nie ma tu złamania. Guz tak jak urósł tak przestał i teraz tylko pulsuje bólem. Ale nie jest gorzej. Na dłuższym postoju w końcu zdejmuję plecak, kurtkę i robimy oględziny. NIe ma tragedii. To tylko stłuczenie. Nawet nie ma siniaka, tylko wielka gula i potworny ból. Jakoś to będzie. Nie ma co nawet zawijać i usztywniać. Idziemy dalej. Przed nami jeszcze kawał drogi i kawał góry do zdobycia. Pogoda się ustaliła chyba i jest strasznie do kitu. Cóż, głowa w ścieżkę i krok za krokiem. Stefan z jednym kijem, ja z drugim i tak sobie idziemy. Późno się robi i coraz bardziej tracimy złudzenia, że wykonamy swój dzisiejszy, nieco utopijny plan. Na dobrą sprawę po Petrosie już jesteśmy wykończeni i gdzieś tam w głowie ta Howerla wydaje nam się coraz bardziej odległa. Ale idziemy. Trochę nie ma wyjścia. Nie możemy przecież na dobrą sprawę pierwszego dnia całodziennej wędrówki od razu wymięknąć.











Dzień 2. Howerla. 2061 m n.p.m. Około 17.35 zdobywamy szczyt. Najwyższe wzniesienie Ukrainy, ich Święta Góra, miejsce czczone i wielbione, gdzie ponoć każdy Ukrainiec ma imperatyw by przynajmniej raz w życiu się znaleźć, znajduje się pod naszymi stopami. Jest zimno, mokro i do dupy. Na rozległym szczycie nie ma nikogo poza nami. Rozglądamy się wokół, wrażenie raczej upiorne - wszędzie powiewają, ledwo z mgły czy też chmury się ukazując, flagi ukrainy i różnej maści proporce, wszędzie pozatykane jakieś kije, jakieś wota. Ledwo żyjemy. Ręce bardzo mi marzną, mam już na sobie chyba wszystkie ciuchy z długim rękawem. Spędzamy tam kilkanaście minut skuleni, chowając się cokolwiek przed zimnym wiatrem i kroplami deszczu. W końcu zabieramy się na dół. Wiemy już, że raczej nie będziemy mieć tyle siły by iść kolejne kilka godzin w stronę Jeziorka, ale wiadomo że tu nie możemy zostać. Tak jak Petros jest wyraźną sporą kopułą, tak Howerla jest jeszcze większą i o bardziej stromych stokach. Teraz nie jesteśmy w stanie tego ocenić, ale szybko się to okazuje wraz z początkiem zejścia. Jest bardziej stromo. I bardziej ślisko. Co mnie gubi. Wywracam się kolejny raz. Spadam na tyłek, wydaje się że uda mi się przez ten ułamek sekundy w locie jakoś odkręcić to ciężkie, spętane ciuchami i plecakiem ciało. Nie wiem jak to możliwe, ale uderzam znowu tą samą ręką w podłoże. Może i dużo lżej ale... Krzyczę jak oszalały. Klnę. Łzy same lecą z oczu. To jest niemożliwe!!! To nie może być prawda!!! A jednak... Ciężko mi teraz oszacować,  ile minut zajmuje mi dojście do siebie. Jestem strasznie zły. Strasznie mnie boli. Aczkolwiek po jakimś czasie wydaje mi się, że nic poważniej sobie tam jednak nie uszkodziłem. Cud jakiś. Szczęście w nieszczęściu. Mam dosyć wszystkiego.











Dzień 3. Schodzimy z Howerli, jak tylko cokolwiek się wypłaszcza to rozglądamy się za miejscem na namiot. Odchodzimy lekko w bok od szlaku i rozbijamy się. Udaje nam się znaleźć źródło poniżej, zresztą stoi tam już kilka namiotów. Jest pewnie ok. 20.00. Według mapy do Jeziorka Niesamowitego, naszego pierwotnego dzisiejszego celu jest jeszcze kilka dobrych godzin. Nie wiem jak chcieliśmy to przejść. 2 miesiące temu, popijając sobie u mnie w mieszkaniu koniak i planując trasę któregoś wieczora, wydawało się to naprawdę do przejścia... Nie do wiary jak mogliśmy sami siebie tak podejść... Jak dzieci, jak amatorzy... Normalnie jakbyśmy pierwszy raz na mapę patrzyli... Wycieńczeni do granic zjedliśmy ciepłą kolację i szybciutko zapadliśmy w sen. A ranek... Tak, ranek przywitał nas pięknym widokiem i nawet ładną pogodą.











Dzień 3. Ranek pod Howerlą. Udało mi się noc przespać na jednym boku, starałem się nie poruszać zbytnio obolałą ręką. Po obudzeniu się czułem pulsowanie i przenikający ból, ale już chyba nie tak mocny jak wczoraj wieczorem. Wstąpiła we mnie nadzieja, że tym razem rozejdzie się po kościach. Zbyt mocno nie mogłem nią ruszać, ale przynajmniej obywało się bez bólu przy niewielkim poruszaniu palcami. Co do ogólnej naszej kondycji po dniu wczorajszym to chyba nawet było z nami całkiem nieźle. Tradycyjnie niespiesznie ogarnialiśmy się rano, ciesząc słońcem i podsuszając zmoknięte poprzedniego dnia ciuchy.










Dzień 3. Howerla, na drugim planie Petros... I oczywiście podziwialiśmy Howerlę. No nie powiem, zrobiła na mnie wrażenie. Wędrując w chmurze, we mgle, w wietrze i deszczu ciężko było wyobrazić sobie realny kształt tej góry. I poprzedniej zresztą też. No no, myślałem sobie cały ranek, to nieźle daliśmy sobie w dupę wczoraj, niezły hardkor sobie urządziliśmy na sam początek wędrówki Czarnohorą. Toć stąd było widać jak na dłoni te dwie góry. I odległość między nimi. Wyniosłość i głęboką dolinę je dzielącą. Mieliśmy to już w nogach i ramionach. Grubo, nie powiem...Odczuliśmy na pewno swego rodzaju dumę, że daliśmy radę w tych mało sprzyjających warunkach, zdobyć się na taki wysiłek i zawalczyć o pokonanie tego niezwykle trudnego w praktyce, a zaplanowanego  w domu - przy wódce i tatarze, w wiosennych okolicznościach Warszawy, wymagającego i wyśrubowanego etapu. No fajnie, serio!










Dzień 3. Za nami Howerla. Jak człowiek troszkę pospał, zjadł sobie dobre śniadanie, popatrzył na góry, podbudował się trochę wczorajszym wynikiem, to od razu jakoś tak się zrobiło raźniej i weselej. Ruszamy dalej. Wiedzieliśmy już, że dziś będzie łatwiej i przyjemniej. Że mamy za sobą Hardkor a przed nami już marsz główną granią Czarnohory. czyli nie będzie złażenia w doliny i pokonywania niezwykle trudnych stoków. Przed nami kilka szczytów i zejść, ale to już będzie na pewno lżejsza sprawa.Dziś na pewno nie dajemy sobie w tyłek. Wychodzimy dość późno i idziemy dopóty dopóki nie stwierdzimy że już wystarczy.










Dzień 3. Marsz granią Czarnohory był miłą odmianą po dniu wczorajszym. Raz, że nie padało póki co i odsłoniły się trochę połoniny a dwa, że nie musieliśmy pokonywać takich wzniesień. Szło się przyjemnie. Na zdjęciu przedwojenny słupek graniczny polsko-czechosłowacki. Rok temu mieliśmy kilkanaście takich na Połoninie Czarnej między Gorganami a Świdowcem, teraz towarzyszyły nam przez cały czas wędrówki granią.











Dzień 3 Stefan chyba właśnie tego dnia został ochrzczony przeze mnie mianem "Kumotra Mapownika". Co i rusz zaglądał, analizował, kalkulował, oceniał stan mapowy ze stanem faktycznym i planował kolejne posunięcia. Generalnie się zgadzało póki co. Szlaki wyraźne, znaki czerwone co jakiś czas się pojawiały tu i ówdzie, generalnie spoko. Na wyjeździe tym korzystaliśmy z dwóch bodaj map polskich i jednej ukraińskiej. Ta obejmująca Czarnohorę była polska, normalna, całkiem nowe wydanie, taka jakich u nas multum. Mieliśmy drugą - reprint starej przedwojennej polskiej mapy obejmujący trochę większy chyba obszar, oraz trzecią - ukraińską, z Czywczynem i Hryniawami - zachwalaną na forach i zupełnie świeżo wydaną. Także czuliśmy się dobrze pod tym względem przygotowani.











Dzień 3. Wędrówka Granią Czarnohory. Ten dzień był generalnie bardzo spokojny i taki jak miał być. Taki, do jakich dni trochę się przyzwyczailiśmy w Gorganach. Wędrówka grzbietami gór i wzniesień, w miarę stabilna pogoda, ani za zimno ani za ciepło. Niebo co prawda zasnuwało się chmurzyskami i przez długi czas poruszaliśmy się otuleni drobnymi kropelkami wilgoci. Niemniej był to bardzo przyjemny dzień i czas. No poza tym, że doskwierał mi jeszcze ból przedramienia i cały czas korzystałem głównie z lewej ręki. Ale przynajmniej palce mogłem w miarę już zaciskać i dawałem radę robić zdjęcia. Na co szczerze mówiąc i tak zbyt wiele okazji nie było.











Dzień 3. Jeziorko Niesamowite. Poruszamy się dalej w stronę Popa Iwana. Pogoda stabilna, mało przyjemna. Trochę szkoda, że nie możemy sycić oczu widokami bezkresnych połonin i niekończących się wzniesień. Po to między innymi jeździ się w góry. Tym razem maszerujemy otuleni chmurami i własnymi myślami. Nie docierają do nas żadne dźwięki, nie widzimy nic dalej niż kilkanaście-kilkadziesiąt metrów, czasem na chwilę cokolwiek się przewieje na chwilę. Na szlaku praktycznie nie spotykamy turystów - tych mijanych można policzyć na palcach jednej ręki, co jest niewiarygodne z perspektywy jakichkolwiek polskich gór. Tutaj w szczycie sezonu i na najbardziej chyba popularnym szlaku ukraińskich Karpat wciąż można odnaleźć ciszę, spokój i samotność. Można przez kilka godzin iść przed siebie i puszczać myśli luzem. Niesamowite. Tak jak jeziorko, które miało być naszym przystankiem noclegowym. Słyszeliśmy już od pewnej chwili głosy ludzkie dochodzące z dołu - znak, że jeziorko to jest gdzieś poniżej. Ale przez chmurę oczywiście nic nie było widać. Aż nagle chmury się rozwiały! W jednej chwili ukazało nam się rzeczone miejsce - byliśmy dokładnie nad tym właśnie jeziorkiem. Zrobiliśmy sobie dłuższy postój. Mieliśmy chwilę by przyjrzeć się i ocenić sytuację. Nad jeziorkiem stało już kilkanaście namiotów (choć było jeszcze dość wcześnie - pewnie jakaś 16-17). Zdecydowaliśmy się iść dalej. Nie lubimy tłumów, nie łaknęliśmy towarzystwa. Kolejne wymarzone miejsce nie tak daleko.











Dzień 3. Biwak niedaleko jeziora Brebeneskuł. Kolejne 1,5h niespiesznego marszu musiało upłynąć nim dotarliśmy do drugiego możliwego dla nas miejsca biwaku na dzisiejszą noc. Jeziorko Brebeneskuł (1801 m n.p.m.) położone poniżej szczytu o tej samej nazwie, drugiego  (2037 m n.p.m.) pod względem wysokości w Czarnohorze. Po wejściu na Gutin Tomnatyk szczyt ten ostatecznie sobie odpuściliśmy, ze względu na zasnucie chmurą wybraliśmy trawers i skrót do zejścia w stronę jeziorka. Tam było już również sporo namiotów i dość hałaśliwe towarzystwo. Oddaliliśmy się znacznie w celu znalezienia miejsca na biwak i po dość długim czasie udało nam się znaleźć takie miejsce. Jednak dość trudno było o odpowiednie wypłaszczenie. Albo było płasko ale bardzo mokro, albo sucho ale pochyło. W końcu się udało uzyskać satysfakcjonujący kompromis. Zabraliśmy się za standardową krzątaninę. Stefan postawił chałupę, ja ogarniałem kuchnię. Aż został zarządzony aperitif! I to nie byle jaki! Prawdziwy zacny, mało słaby podlaski samogon! Broniłem się dość długo, jakaś psychiczna blokada mi się włączyła, ale po pierwszej banieczce.... Mmmmmm.... pyszka... ciepełko... rozkosz... Za wyprawę!







Dzień 3. Luzik relaksik toaleta. Wciąż rześko. Woda w strumyku zimna. Ale po podlaskim aperitifie to było dla nas nic! (W oddali po prawej widać kocioł jeziorka Brebeneskuł i pierwsze namioty z tych kilkunastu chyba które tam stały. Impreza niezła się tam odbywała. Ale nam było dobrze na uboczu. Też mieliśmy swoją imprezę. Bimberek, kiełbaska sucha na przegryzkę, herbatka i normalna kolacja. Rozkosz)



Dzień 3. No i nie wiedzieć kiedy Stefan dobył swoje sztandarowe wieczorne wyprawowe odświętne jednorazowe i szczególne cygaro! Ha! To już naprawdę kolacja jak się patrzy. Tak. Był klimat. Co by nie mówić mieliśmy powody do zadowolenia. Byliśmy w górach, realizowaliśmy swój ubiegłoroczny pomysł i plan, maszerowaliśmy przed siebie i czerpaliśmy z tego radość pomimo lekko dramatycznego momentami zabarwienia. Dopiero minęły 3 dni a ja już odnosiłem wrażenie, jakbyśmy tu byli nie wiadomo ile. Ale teraz liczy się tylko relaks.






Dzień 3. Dzień się kończy i skończyć się nie może. Tym razem nie padamy jak muchy przyłożywszy głowy do poduszek. O, pardon... nie mamy poduszek! Stefan długo jeszcze studiuje mapę i przy okazji czyta z odwrotnej strony o historii miejsca w którym się znajdujemy. Szumi wiatr a także woda w strumyku płynącym tuż obok namiotu. Jesteśmy daleko. Jesteśmy dość wysoko. Robimy coś, czego w Polskich górach już praktycznie się nie doświadczy.






































Dzień 4. Opuszczamy biwak, wdrapujemy się na grań. Co jest naprawdę sporą trudnością, tak prawie od razu po śniadaniu z pełnymi brzuchami. No dobra, bez przesady, nie obżeramy się raczej rano. Ani później w sumie też. Rano jak wróbelki - owsianka, dwie kanapeczki, kawa, izotonik w butelkę i w drogę. Apropo kawy - taka dygresyjka.  Lubimy kawę. Pijamy również w górach bo to jest super sprawa. Taka chwila dla ciebie. Taki łyk chilloutu i niemal luksusu niekiedy. Odprężenie i radość, jak w tych smutnych reklamach jakobsa. Stefan wziął znów pudełko bardzo dobrej kawy, specjalnie na ten wyjazd kupionej. Pysznej, na wagę, super ziarna przed samym wyjazdem zmielone... Łyk luksusu. I co? I drugiego bodaj ranka, okazało się, że metalowe pudełko nie wytrzymało presji powagi sytuacji i odpowiedzialności za nasze morale i postanowiło się powyginać, na skutek czego cała kawa wysypała się i wymieszała z zawartością Stefanowego plecaka. I co? I od tej pory mieliśmy tylko trochę mojej, wziętej tak w ostatniej chwili na zasadzie "w razie czego", która tym bardziej była dla nas czymś wspaniałym. Piliśmy tylko raz dziennie po kubeczku. Smakowała każdorazowo równie nieziemsko. Tak jak pachniała teraz zawartość plecaka Stefana.

Dzień 4. No i po kawce to się idzie jak ta lala... Wciąż grań Czarnohory pod stopami. Ale rozwiało w końcu chmury, ukazały się połoniny i na horyzoncie w końcu zamajaczył nam dzisiejszy cel. Ważny choć pośredni. Pop Iwan. Z minuty na minutę ruiny Białego Słonia stawały się wyraźniejsze, aż na dobre zagościły przed naszymi oczami. Na szlaku pojawiło się też więcej wędrowców. Podejrzewam, że przez te 2-3h w czasie których zbliżaliśmy się do Pop Iwana i byliśmy na szczycie, spotkaliśmy więcej osób niż przez wszystkie dni w górach razem wzięte. Mam tu na myśli rzecz jasna osoby mijane, spotkane w bezpośredniej odległości. Nie liczę tych z "towarzystw" widzianych czy słyszanych z dużej oddali na miejscach biwakowych.





















Na Popie Iwanie zrobiliśmy sobie niezbyt długi postój. Głównie ze względu na pogodę. Chwilę zadumałem się nad dotychczasową marszrutą. Z wierzchołka Popa było dobrze widać nasze miejsce noclegowe jak i cały szlak który dziś pokonaliśmy. Rozejrzeliśmy się, jakieś zdjęcie, jakiś selfik, jakaś szybka przekąska i udaliśmy się w dalszą drogę, teraz już prosto na południe.




Dzień 4. Opuszczamy grań Czarnohory. Oczywiście nie stało się to ot tak po prostu i od razu, niemniej już gdzieś w głowach mieliśmy, że oto powoli dobiega kres naszej czarnohorskiej wędrówki i zacznie się dość duża niewiadoma. Kończy się nam mapa, za jakiś czas trzeba będzie przerzucić się na reprinty i miejscowe wynalazki.











Dzień 5. Po dłuższym postoju na grani tuż za Pop Iwanem, w obliczu poprawiającej się pogody podążaliśmy dalej w dół. W ciągu kilkudziesięciu minut znaleźliśmy się w zupełnie innym otoczeniu, niż byliśmy przyzwyczajeni przez ostatnie kilka dni. Normalny las. Drzewa, szlak a nawet grzyby. Z jednej strony naprawdę fajnie było zamknąć pewien wyraźny etap. Z drugiej było przed nami bardzo dużo niepewności. Opuszczaliśmy uczęszczane rewiry i zbliżaliśmy się do tych zdecydowanie mniej. Co w przełożeniu na realia ukraińskie mogło oznaczać, że przez najbliższe 2-3 dni możemy nawet nie spotkać ani jednej osoby... 








Dzień 5. Idąc spokojnie w stronę Czywczynu poprawiał mi się nastrój (który i tak był generalnie dobry), wraz z poprawianiem się pogody i zupełnie innymi, nowymi widokami. Ręka już tak nie dokuczała, z dnia na dzień było coraz lepiej. No i liczyliśmy, że w końcu poprawi się aura na tyle, że złapiemy jeszcze trochę letniego górskiego suchego klimatu. Wszystko póki co na to wskazywało. Niestety nie byliśmy w stanie na bieżąco łapać informacji ze świata, choćby jakiejś prognozy pogody czy cokolwiek. Mieliśmy co prawda smartfona, mojego starego galaxy S2 z ukraińską kartą pre-paid, ale niestety okazało się, że słabo wstrzeliliśmy się z operatorem i zwyczajnie nie łapało nam zasięgu. A jak jakimś cudem złapało to i tak nie na tyle by jakiekolwiek dane ściągnąć. Więc po kilku próbach zaprzestałem kolejnych i właściwie już z rzadka tylko włączałem gdzieś rankiem telefon, tak raczej dla zasady.










Dzień 5. Najpierw stromy stok i ciężkie dla kolan zejście z Pop Iwana, później fajny szlak przez las, aż droga prowadziła nas przez rozległe łąki i hale, zagospodarowane już przez pasterzy. Napisałem droga, gdyż szlak wyraźnie się poszerzył, był mocno rozjeżdżony przez samochody no i dodatkowo zniknęły z drzew czerwone znaki. Ale póki co nie martwiło nas to w żaden sposób. Z mapy wynikało, że najbliższe wiele godzin czeka nas marsz wygodnymi traktami i raczej małe urozmaicenie terenu. Z wysokiej Czarnohory trafiliśmy do niskich Gór Czywczyńskich - trochę klimat jak w Beskidzie Niskim?...










Dzień 5. Przed Czywczynem. Po wielu godzinach wędrówki, gdy już nogi nie chciały dalej nieść a ramiona boleśnie wypominały każdy przebyty dziś i w ostatnie dni kilometr, zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na biwak. Żródło było obstawione przez dużą grupę jagodziarzy więc z marszu odpadło. Oddaliliśmy się kilkaset metrów dalej szlakiem, w stronę Czywczynu. Oczywiście mimo pozoru wypłaszczenia nie było łatwo znaleźć to wymarzone, idealne miejsce. Znaleźliśmy je, nie było może idealne ani super wymarzone ale było i tak świetne. Fajnie ukryte między drzewami. I tak nam się trafił jedyny na tej wyprawie biwak w lesie. Co zaskutkowało ogniskiem. Pierwszym. I jak się miało okazać później, przy okazji jedynym i ostatnim... A ja, po ubiegłorocznych przygodach, w plecaku targałem nowiutką piłę składaną, by mieć na te wszystkie ogniska... A tu psikus. Niemniej wieczór był bardzo przyjemny, żegnało nas słońce i dym ogniska. Zbyt długo zresztą nie posiedzieliśmy, bo jednak byliśmy zmęczeni i padliśmy dość szybko jak muchy. Jak właściwie co wieczór.










Dzień 6. Czywczyny. Dzień przywitał nas cudownie piękny. Słoneczny i ciepły. Dość chyba sprawnie się zebraliśmy, bo oczywiście zakładaliśmy długi odcinek do przejścia dzisiaj. Mimo wczesnej godziny upał już dawał się we znaki. Podeszliśmy do źródła by napełnić wszelkie możliwe butelki ożywczą wodą i wystartowaliśmy. Ostatnie spojrzenie za siebie. Za nami, hen na północy majaczyła grań Czarnohory z Pop Iwanem na czele... A my już dreptaliśmy na południe. Na głowach czapki, na szyjach chusty by nie popełnić błędu poprzedniego popołudnia, kiedy to odrobina ekspozycji wystarczyła by popalić sobie twarze i przede wszystkim karki. Ja to jeszcze jakoś wyglądałem, Stefan niestety mocno się spalił i strasznie cierpiał. Do tego otarcia stóp, odciski, bolące i równie popalone ramiona i całe ręce, moja dochodząca do siebie ręka też swoje dokładała, choć już tego dnia znów korzystałem z dwóch kijów w czasie marszu. Odzyskiwałem sprawność. Stefan zmienił mapę, patrzyliśmy daleko przed siebie, szliśmy pełni werwy i zapału, po pogawędce z ukraińskimi pogranicznikami i ustaleniu zasad poruszania się na samej granicy (wydatnie pomógł tu wydruk pisma, które jeszcze z Warszawy słaliśmy do komendanta ichniejszej straży granicznej z prośbą o możliwość przemieszczenia się tym szlakiem. Odpowiedzi żadnej nie uzyskaliśmy, ale to im wystarczyło by nas puścić i dalej zgłosić, że będziemy się poruszać tu przez jakiś czas) ruszyliśmy dziarsko przed siebie. Przed nami pas graniczny. Po naszej prawej stronie Rumunia, niemal na wyciągnięcie ręki.




Ciąg dalszy, a jakże, powyżej na blogu :-) Zapraszam