czwartek, 18 października 2018

CZARNOHORA. BEZKRESNE POŁONINY (#1)

   



    "Początek lipca w każdych górach jest czasem dość ryzykownym i oferującym wrażenia - po pierwsze pogoda raczej z tych kapryśnych i zazwyczaj jest to jeden z miesięcy z najwyższymi opadami; po drugie bardzo długie dni, więc nie ma aż tak dużego ciśnienia na wyjście na szlak, bo i tak się zdąży swoje przejść; po trzecie zaś wczesne jeszcze lato oferuje niewiarygodnie głębokie i nasycone kolory - tak nieba, chmur jak i świeżych, jasnozielonych, opitych wodą traw i kwitnących kwiatów. Z takim samym prawdopodobieństwem można trafić na koszmarne upały i zero wiatru nawet na znacznych wysokościach, jak i zaciągnięte mgłą czy tonące w chmurach góry i doliny, czy wielodniowy jednostajny opad deszczu w połączeniu z temperaturami nieznacznie zbliżającymi się w okolice 10 kresek, za to dość znacznie potrafiącymi spaść do 3 stopni powyżej zera, w dodatku potęgowanymi silnymi podmuchami wiatru. " Tak rozpoczynałem rok temu swoją foto-relację z wakacyjnej wędrówki szlakami Gorganów. I tak również należałoby rozpocząć tę relację - tym razem co prawda znaleźliśmy się, wraz z mym niezawodnym towarzyszem wschodnich eskapad - Stefanem, w ukraińskich Karpatach w drugiej połowie lipca, ale teraz bogatsi o ubiegłoroczne doświadczenie, o te wszystkie sytuacje, chwile i momenty, o kilometry w nogach i o bolące od szelek plecaków ramiona. Mieliśmy też już w głowie trochę bardziej skonkretyzowane oczekiwania, trochę bardziej wyśrubowany plan na zrobienie trzech pasm górskich, trochę lepiej dobrany sprzęt i dużo nadziei, że będzie przynajmniej tak samo świetnie jak przed rokiem. I było... Zupełnie inaczej! Wszystko!
   Kończąc ten wstęp pozwolę sobie tylko przypomnieć jedną rzecz: to stojąc równo rok temu na Bliźnicy, najwyższym szczycie Świdowca, spoglądaliśmy w stronę Czarnohory próbując rozróżnić poszczególne szczyty, to tam właśnie postanowiliśmy kontynuować wędrówkę szlakami ukraińskich Karpat. Tam wymyśliliśmy by iść dalej czerwonym szlakiem, by wejść na Petrosa i dalej w Czarnohorę. I oto jesteśmy! Jest 18 lipca. Przygoda hej ho!






Dzień 1 (18.07.2018 r). Pociąg Lwów-Kwasy. Suniemy plackartnym na południe Ukrainy. Nad ranem przyjechaliśmy do Lwowa, po jak na standardy, dość szybkiej podróży autokarem z Warszawy, mieliśmy jeszcze dość dużo czasu, by spokojnie zjeść coś ciepłego, zakupić prowiant na drogę i zalogować się w odpowiednim wagonie. Plan na podróż mieliśmy od wiosny doskonały: bilety kupiliśmy przez internet kilka miesięcy wcześniej,  po niewygodach ciasnych siedzeń i praktycznie nieprzespanej w autokarze nocy mamy jakieś 5-6h by odpocząć w pociągu.  Miejsca leżące są, powitalne piwo wydatnie pomaga w szybkim odpłynięciu, więc raczej nie tracimy czasu i odpadamy. Gdy się na dobre budzę po  4 czy może nawet 5h spania długi czas wpatruję się we wzgórza, wsie i wiadukty przesuwające się za oknem. Ukraińskie Zakarpacie otwiera przed nami swoje wrota.











Dzień 1 - Kwas w Kwasach. Jest wczesne popołudnie. Dzięki podróży pociągiem udaje nam się zregenerować i jesteśmy niemal gotowi. Udajemy się do znanego nam z ubiegłorocznej wieczornej uczty sklepu, by spożyć wyśmienity kwas chlebowy z kija,  zakupić pieczywo i kilka drobiazgów na kolejny tydzień naszej wędrówki. Zaraz ruszamy na szlak. Według planu marszruty najbliższy sklep pojawi się dopiero 7. lub 8. dnia naszej wędrówki. Wcześniej najwyżej dwa razy będzie możliwość skrócenia marszu górami i wcześniejszego zejścia do cywilizacji, ale oczywiście jest to wyjście mocno awaryjne. Mamy wszystko, przynajmniej w teorii, by spokojnie być samowystarczalnymi przez ten najbliższy tydzień. Tyle, że pieczywo się zeschnie. No i plecaki są masakrycznie ciężkie. Osobiście jestem pewien, że waga mojego mocno przekracza zalecane przez producenta maks. 15 kg... Taaa... Zatem w drogę!











Dzień 2. W stronę Petrosa. Popołudniowe wyjście na szlak sprawdziło się w stu procentach. Udało nam się od razu oddalić znacząco od Kwasów i już pierwszą noc spędzić w górach. Oczywiście było najgorzej, zadyszka sięgała wartości ekstremalnych, nogi bolały gdzieś po 100m pod górę, ramiona jeszcze w czasie marszu asfaltem w Kwasach, ekwipunek miałem ochotę gdzieś tak czterokrotnie odchudzić bo właściwie na cholerę tyle tego dźwigać? Tak tak, niby w tym roku byłem spakowany bardziej świadomie i celowo niż w ubiegłorocznych Gorganach, wiedząc co mnie może czekać mogłem lepiej dobrać ekwipunek. Niejako celowo też miałem na plecach mniejszy litrażowo plecak, nówka nieśmigana, z dobrym systemem nośnym i porządnym (przynajmniej w teorii) systemem pasa biodrowego w celu odciążenia ramion i pleców, wszystko po to, by jednak nie kusiło mnie za bardzo by wziąć coś jeszcze "w razie czego" i aby jednak cierpieć mniej niż przed rokiem. Tyle, że to świetne spakowanie się w domu miało się nijak do tego teraz, gdy doszło jeszcze sporo świeżego prowiantu. Obydwaj wyglądaliśmy jak choinki trocząc na zewnątrz i upychając do bocznych siatek masę towaru, ciuchów i wody. Dobre 5kg dodatkowe wzięliśmy na plecy w postaci butelek z wodą i jedzenia. Ałłłłłaaaaaa!











Dzień 2. W stronę Petrosa. Czy aby dobrze idziemy? Kto pyta nie błądzi. Początek oczywiście jest obiecujący. Ubiegłą noc spędziliśmy na drugim napotkanym miejscu biwakowym, dokąd już dość późno dotarliśmy i właściwie po rozbiciu namiotu od razu położyliśmy się spać. I tak nic nie było widać, a my czuliśmy mocną potrzebę regeneracji i kumulacji sił na nadchodzący dzień. Plan mieliśmy dość ambitny i śmiały. Zamierzaliśmy wejść na Petrosa i Howerlę i pójść jeszcze hen dalej, może nawet do Jeziorka Niesamowitego by tam zabiwakować. Hahaha... Teraz tylko tyle nam pozostaje - zaśmiać się w głos. Na mapie to wyglądało naprawdę spoko. Phi, damy radę, będziemy na świeżo, z całym zapasem sił, może nie luzik ale jak się mocno skoncentrujemy na zadaniu to jest ono wykonalne. Ruszyliśmy.











Dzień 2. W stronę Petrosa. Szliśmy i szliśmy. Nawet nie było zbyt trudno, nie było zbyt stromo, nie rozpraszały nas żadne ładne widoki więc i przerw zbyt wiele sobie nie robiliśmy. Miarowym stałym krokiem do przodu i pod górę. Chmury się przewalały co i rusz odsłaniając niewielkie fragmenty pofałdowanego horyzontu, co powodowało że generalnie nie widzieliśmy celu swej wędrówki. Czy to dobrze, czy źle to nie wiem sam. Głowa w dół, wdech, krok, wydech, krok, znowu wdech krok i wydech krok... i tak miliard razy. Powoli do celu.











Dzień 2. W stronę Petrosa. Wciąż nie doszliśmy. A szliśmy już dość długo i Petrosa jak nie było tak nie było. Hmmmm... Najśmieszniejsze w tym zdjęciu jest to, że mam przyczepione na wierzchu okulary przeciwsłoneczne. W razie gdyby nagle miało wyjść słońce. Haha, niedorzeczne... Jak widać było raczej rześko. I Dżdżyście. Prognozy pogody śledziliśmy z niepokojem od kilku tygodni i niestety im bliżej wyjazdu tym przedstawiały się mniej obiecująco, wręcz coraz gorzej. Dosłownie na dwa-trzy dni przed wyjazdem, niezależnie od siebie i niemal rzutem na taśmę zakupiliśmy membranowe spodnie przeciwdeszczowe. I powiem wam moi mili - był to najważniejszy i najlepszy zakup jeśli chodzi o ten wyjazd. Naprawdę uratowały nam dupy. W przenośni i dosłownie. Co tam zarąbisty nowoczesny plecak, co tam lżejsza o 150g kuchenka gazowa czy bardziej wypasione skarpety. Spodnie okazały się najważniejsze. I wiele razy w duchu dziękowałem sobie ich zakupu, wspominając każdorazowo sytuację z wejścia na Świdowiec sprzed roku, gdy zdrowo nas zlało i przepizgało. To był wtedy raptem jeden dzień i mieliśmy dosyć. Teraz, jak się później okazało, spodnie te mieliśmy na sobie praktycznie każdego dnia naszej wędrówki. 








Dzień 2. Petros 2020 m n.p.m.  Juhu! Jesteśmy. Szliśmy i szliśmy aż się wczłapaliśmy. Niestety wraz z naszym wejściem wyraźnie pogorszyła się pogoda. Czaicie? - z gównianej na naprawdę gównianą. Strasznie zimno było na górze więc i zbyt długo tam nie zabawiliśmy. Na szczycie było kilka osób, oczywiście charakterystyczna kapliczka w stanie rozkładu, kamienny stos i krzyż. Coś tam rzuciliśmy na ząb, coś popiliśmy i jako że zaczął padać dość rzęsisty i bardzo zimny deszcz, o nieprzyjemnym wietrze nie wspominając, to szybko się zebraliśmy do zejścia.











Dzień 2. Petros 2020 m n.p.m. Jest i pamiątkowa słit focia. Humory dopisują, wyraźny etap za nami, za kilka minut będziemy zwiewać na dół. Zwiewać jest tu określeniem adekwatnym ;-) Deszcz i wiatr z każdą minutą się wzmaga, zejście wcale nie należy do łatwych. Pietros jest mocno wyniosłą kopułą stromo wyrastającą z okolicznych wzgórz. Pięknie go było widać z Bliźnicy - najwyższego szczytu Świdowca, kiedy to wydawał się na tyle blisko, by jeszcze tego samego dnia na niego wejść. Stąd wtedy - rok temu nasz pomysł by kontynuować marsz w tym roku od miejsca gdzie wtedy skończyliśmy. I jesteśmy. Kontynuujemy. Schodzimy w dół. Szlak błotnisty, kamienie osuwają się spod stóp, skały śliskie, trzeba uważać. Niestety zaliczamy kilka poślizgnięć, aż w końcu jedno kończy się dla mnie niewesoło - staczam się z dużej śliskiej skały, tracę grunt pod nogami, lecę na głowę, koziołkuję z plecakiem,  aż spadam kilka metrów niżej wpadając między dwa wielkie kamienie, uderzając prawym przedramieniem tuż poniżej łokcia. Cała masa lecącego ciała i plecaka spotyka się ze skałą w jednym punkcie mej ręki. Leżę chwilę do góry nogami wyjąc z bólu. Nie wiem co z ręką. Udaje mi się usiąść, macam przedramię. Rośnie momentalnie wielki guz, Nie jestem w stanie póki co ruszyć ani ręką ani nawet palcami... Złamana? Pęknięta? A może tylko zbita. Pierwsze minuty to trochę panika. Leje deszcz, ja cały od błota, ból nie do zniesienia. Oddaję jeden kij Stefanowi i bardzo ostrożnie, nie ruszając w ogóle prawą ręką kontynuuję zejście. W moim mniemaniu najbliższe minuty pokażą co się stało. Raz w życiu, dawno temu, za smarkacza - miałem złamaną rękę. Myślę sobie że rozpoznam symptomy i wtedy będziemy myśleć co dalej.











Dzień 2. Podejście pod Howerlę. Zejście z Petrosa dość szybko łagodnieje. Ból pulsuje, choć odrobinę słabnie. Staram się iść noga za nogą i koncentrować się na wszystkim, tylko nie uszkodzeniu ciała. Po kilkudziesięciu minutach zaczynam lekko poruszać palcami i przedramieniem. Z początku boli bardzo mocno, z czasem troszkę mniej. Wstępuje nadzieja w moje serce, raczej na pewno nie ma tu złamania. Guz tak jak urósł tak przestał i teraz tylko pulsuje bólem. Ale nie jest gorzej. Na dłuższym postoju w końcu zdejmuję plecak, kurtkę i robimy oględziny. NIe ma tragedii. To tylko stłuczenie. Nawet nie ma siniaka, tylko wielka gula i potworny ból. Jakoś to będzie. Nie ma co nawet zawijać i usztywniać. Idziemy dalej. Przed nami jeszcze kawał drogi i kawał góry do zdobycia. Pogoda się ustaliła chyba i jest strasznie do kitu. Cóż, głowa w ścieżkę i krok za krokiem. Stefan z jednym kijem, ja z drugim i tak sobie idziemy. Późno się robi i coraz bardziej tracimy złudzenia, że wykonamy swój dzisiejszy, nieco utopijny plan. Na dobrą sprawę po Petrosie już jesteśmy wykończeni i gdzieś tam w głowie ta Howerla wydaje nam się coraz bardziej odległa. Ale idziemy. Trochę nie ma wyjścia. Nie możemy przecież na dobrą sprawę pierwszego dnia całodziennej wędrówki od razu wymięknąć.











Dzień 2. Howerla. 2061 m n.p.m. Około 17.35 zdobywamy szczyt. Najwyższe wzniesienie Ukrainy, ich Święta Góra, miejsce czczone i wielbione, gdzie ponoć każdy Ukrainiec ma imperatyw by przynajmniej raz w życiu się znaleźć, znajduje się pod naszymi stopami. Jest zimno, mokro i do dupy. Na rozległym szczycie nie ma nikogo poza nami. Rozglądamy się wokół, wrażenie raczej upiorne - wszędzie powiewają, ledwo z mgły czy też chmury się ukazując, flagi ukrainy i różnej maści proporce, wszędzie pozatykane jakieś kije, jakieś wota. Ledwo żyjemy. Ręce bardzo mi marzną, mam już na sobie chyba wszystkie ciuchy z długim rękawem. Spędzamy tam kilkanaście minut skuleni, chowając się cokolwiek przed zimnym wiatrem i kroplami deszczu. W końcu zabieramy się na dół. Wiemy już, że raczej nie będziemy mieć tyle siły by iść kolejne kilka godzin w stronę Jeziorka, ale wiadomo że tu nie możemy zostać. Tak jak Petros jest wyraźną sporą kopułą, tak Howerla jest jeszcze większą i o bardziej stromych stokach. Teraz nie jesteśmy w stanie tego ocenić, ale szybko się to okazuje wraz z początkiem zejścia. Jest bardziej stromo. I bardziej ślisko. Co mnie gubi. Wywracam się kolejny raz. Spadam na tyłek, wydaje się że uda mi się przez ten ułamek sekundy w locie jakoś odkręcić to ciężkie, spętane ciuchami i plecakiem ciało. Nie wiem jak to możliwe, ale uderzam znowu tą samą ręką w podłoże. Może i dużo lżej ale... Krzyczę jak oszalały. Klnę. Łzy same lecą z oczu. To jest niemożliwe!!! To nie może być prawda!!! A jednak... Ciężko mi teraz oszacować,  ile minut zajmuje mi dojście do siebie. Jestem strasznie zły. Strasznie mnie boli. Aczkolwiek po jakimś czasie wydaje mi się, że nic poważniej sobie tam jednak nie uszkodziłem. Cud jakiś. Szczęście w nieszczęściu. Mam dosyć wszystkiego.











Dzień 3. Schodzimy z Howerli, jak tylko cokolwiek się wypłaszcza to rozglądamy się za miejscem na namiot. Odchodzimy lekko w bok od szlaku i rozbijamy się. Udaje nam się znaleźć źródło poniżej, zresztą stoi tam już kilka namiotów. Jest pewnie ok. 20.00. Według mapy do Jeziorka Niesamowitego, naszego pierwotnego dzisiejszego celu jest jeszcze kilka dobrych godzin. Nie wiem jak chcieliśmy to przejść. 2 miesiące temu, popijając sobie u mnie w mieszkaniu koniak i planując trasę któregoś wieczora, wydawało się to naprawdę do przejścia... Nie do wiary jak mogliśmy sami siebie tak podejść... Jak dzieci, jak amatorzy... Normalnie jakbyśmy pierwszy raz na mapę patrzyli... Wycieńczeni do granic zjedliśmy ciepłą kolację i szybciutko zapadliśmy w sen. A ranek... Tak, ranek przywitał nas pięknym widokiem i nawet ładną pogodą.











Dzień 3. Ranek pod Howerlą. Udało mi się noc przespać na jednym boku, starałem się nie poruszać zbytnio obolałą ręką. Po obudzeniu się czułem pulsowanie i przenikający ból, ale już chyba nie tak mocny jak wczoraj wieczorem. Wstąpiła we mnie nadzieja, że tym razem rozejdzie się po kościach. Zbyt mocno nie mogłem nią ruszać, ale przynajmniej obywało się bez bólu przy niewielkim poruszaniu palcami. Co do ogólnej naszej kondycji po dniu wczorajszym to chyba nawet było z nami całkiem nieźle. Tradycyjnie niespiesznie ogarnialiśmy się rano, ciesząc słońcem i podsuszając zmoknięte poprzedniego dnia ciuchy.










Dzień 3. Howerla, na drugim planie Petros... I oczywiście podziwialiśmy Howerlę. No nie powiem, zrobiła na mnie wrażenie. Wędrując w chmurze, we mgle, w wietrze i deszczu ciężko było wyobrazić sobie realny kształt tej góry. I poprzedniej zresztą też. No no, myślałem sobie cały ranek, to nieźle daliśmy sobie w dupę wczoraj, niezły hardkor sobie urządziliśmy na sam początek wędrówki Czarnohorą. Toć stąd było widać jak na dłoni te dwie góry. I odległość między nimi. Wyniosłość i głęboką dolinę je dzielącą. Mieliśmy to już w nogach i ramionach. Grubo, nie powiem...Odczuliśmy na pewno swego rodzaju dumę, że daliśmy radę w tych mało sprzyjających warunkach, zdobyć się na taki wysiłek i zawalczyć o pokonanie tego niezwykle trudnego w praktyce, a zaplanowanego  w domu - przy wódce i tatarze, w wiosennych okolicznościach Warszawy, wymagającego i wyśrubowanego etapu. No fajnie, serio!










Dzień 3. Za nami Howerla. Jak człowiek troszkę pospał, zjadł sobie dobre śniadanie, popatrzył na góry, podbudował się trochę wczorajszym wynikiem, to od razu jakoś tak się zrobiło raźniej i weselej. Ruszamy dalej. Wiedzieliśmy już, że dziś będzie łatwiej i przyjemniej. Że mamy za sobą Hardkor a przed nami już marsz główną granią Czarnohory. czyli nie będzie złażenia w doliny i pokonywania niezwykle trudnych stoków. Przed nami kilka szczytów i zejść, ale to już będzie na pewno lżejsza sprawa.Dziś na pewno nie dajemy sobie w tyłek. Wychodzimy dość późno i idziemy dopóty dopóki nie stwierdzimy że już wystarczy.










Dzień 3. Marsz granią Czarnohory był miłą odmianą po dniu wczorajszym. Raz, że nie padało póki co i odsłoniły się trochę połoniny a dwa, że nie musieliśmy pokonywać takich wzniesień. Szło się przyjemnie. Na zdjęciu przedwojenny słupek graniczny polsko-czechosłowacki. Rok temu mieliśmy kilkanaście takich na Połoninie Czarnej między Gorganami a Świdowcem, teraz towarzyszyły nam przez cały czas wędrówki granią.











Dzień 3 Stefan chyba właśnie tego dnia został ochrzczony przeze mnie mianem "Kumotra Mapownika". Co i rusz zaglądał, analizował, kalkulował, oceniał stan mapowy ze stanem faktycznym i planował kolejne posunięcia. Generalnie się zgadzało póki co. Szlaki wyraźne, znaki czerwone co jakiś czas się pojawiały tu i ówdzie, generalnie spoko. Na wyjeździe tym korzystaliśmy z dwóch bodaj map polskich i jednej ukraińskiej. Ta obejmująca Czarnohorę była polska, normalna, całkiem nowe wydanie, taka jakich u nas multum. Mieliśmy drugą - reprint starej przedwojennej polskiej mapy obejmujący trochę większy chyba obszar, oraz trzecią - ukraińską, z Czywczynem i Hryniawami - zachwalaną na forach i zupełnie świeżo wydaną. Także czuliśmy się dobrze pod tym względem przygotowani.











Dzień 3. Wędrówka Granią Czarnohory. Ten dzień był generalnie bardzo spokojny i taki jak miał być. Taki, do jakich dni trochę się przyzwyczailiśmy w Gorganach. Wędrówka grzbietami gór i wzniesień, w miarę stabilna pogoda, ani za zimno ani za ciepło. Niebo co prawda zasnuwało się chmurzyskami i przez długi czas poruszaliśmy się otuleni drobnymi kropelkami wilgoci. Niemniej był to bardzo przyjemny dzień i czas. No poza tym, że doskwierał mi jeszcze ból przedramienia i cały czas korzystałem głównie z lewej ręki. Ale przynajmniej palce mogłem w miarę już zaciskać i dawałem radę robić zdjęcia. Na co szczerze mówiąc i tak zbyt wiele okazji nie było.











Dzień 3. Jeziorko Niesamowite. Poruszamy się dalej w stronę Popa Iwana. Pogoda stabilna, mało przyjemna. Trochę szkoda, że nie możemy sycić oczu widokami bezkresnych połonin i niekończących się wzniesień. Po to między innymi jeździ się w góry. Tym razem maszerujemy otuleni chmurami i własnymi myślami. Nie docierają do nas żadne dźwięki, nie widzimy nic dalej niż kilkanaście-kilkadziesiąt metrów, czasem na chwilę cokolwiek się przewieje na chwilę. Na szlaku praktycznie nie spotykamy turystów - tych mijanych można policzyć na palcach jednej ręki, co jest niewiarygodne z perspektywy jakichkolwiek polskich gór. Tutaj w szczycie sezonu i na najbardziej chyba popularnym szlaku ukraińskich Karpat wciąż można odnaleźć ciszę, spokój i samotność. Można przez kilka godzin iść przed siebie i puszczać myśli luzem. Niesamowite. Tak jak jeziorko, które miało być naszym przystankiem noclegowym. Słyszeliśmy już od pewnej chwili głosy ludzkie dochodzące z dołu - znak, że jeziorko to jest gdzieś poniżej. Ale przez chmurę oczywiście nic nie było widać. Aż nagle chmury się rozwiały! W jednej chwili ukazało nam się rzeczone miejsce - byliśmy dokładnie nad tym właśnie jeziorkiem. Zrobiliśmy sobie dłuższy postój. Mieliśmy chwilę by przyjrzeć się i ocenić sytuację. Nad jeziorkiem stało już kilkanaście namiotów (choć było jeszcze dość wcześnie - pewnie jakaś 16-17). Zdecydowaliśmy się iść dalej. Nie lubimy tłumów, nie łaknęliśmy towarzystwa. Kolejne wymarzone miejsce nie tak daleko.











Dzień 3. Biwak niedaleko jeziora Brebeneskuł. Kolejne 1,5h niespiesznego marszu musiało upłynąć nim dotarliśmy do drugiego możliwego dla nas miejsca biwaku na dzisiejszą noc. Jeziorko Brebeneskuł (1801 m n.p.m.) położone poniżej szczytu o tej samej nazwie, drugiego  (2037 m n.p.m.) pod względem wysokości w Czarnohorze. Po wejściu na Gutin Tomnatyk szczyt ten ostatecznie sobie odpuściliśmy, ze względu na zasnucie chmurą wybraliśmy trawers i skrót do zejścia w stronę jeziorka. Tam było już również sporo namiotów i dość hałaśliwe towarzystwo. Oddaliliśmy się znacznie w celu znalezienia miejsca na biwak i po dość długim czasie udało nam się znaleźć takie miejsce. Jednak dość trudno było o odpowiednie wypłaszczenie. Albo było płasko ale bardzo mokro, albo sucho ale pochyło. W końcu się udało uzyskać satysfakcjonujący kompromis. Zabraliśmy się za standardową krzątaninę. Stefan postawił chałupę, ja ogarniałem kuchnię. Aż został zarządzony aperitif! I to nie byle jaki! Prawdziwy zacny, mało słaby podlaski samogon! Broniłem się dość długo, jakaś psychiczna blokada mi się włączyła, ale po pierwszej banieczce.... Mmmmmm.... pyszka... ciepełko... rozkosz... Za wyprawę!







Dzień 3. Luzik relaksik toaleta. Wciąż rześko. Woda w strumyku zimna. Ale po podlaskim aperitifie to było dla nas nic! (W oddali po prawej widać kocioł jeziorka Brebeneskuł i pierwsze namioty z tych kilkunastu chyba które tam stały. Impreza niezła się tam odbywała. Ale nam było dobrze na uboczu. Też mieliśmy swoją imprezę. Bimberek, kiełbaska sucha na przegryzkę, herbatka i normalna kolacja. Rozkosz)



Dzień 3. No i nie wiedzieć kiedy Stefan dobył swoje sztandarowe wieczorne wyprawowe odświętne jednorazowe i szczególne cygaro! Ha! To już naprawdę kolacja jak się patrzy. Tak. Był klimat. Co by nie mówić mieliśmy powody do zadowolenia. Byliśmy w górach, realizowaliśmy swój ubiegłoroczny pomysł i plan, maszerowaliśmy przed siebie i czerpaliśmy z tego radość pomimo lekko dramatycznego momentami zabarwienia. Dopiero minęły 3 dni a ja już odnosiłem wrażenie, jakbyśmy tu byli nie wiadomo ile. Ale teraz liczy się tylko relaks.






Dzień 3. Dzień się kończy i skończyć się nie może. Tym razem nie padamy jak muchy przyłożywszy głowy do poduszek. O, pardon... nie mamy poduszek! Stefan długo jeszcze studiuje mapę i przy okazji czyta z odwrotnej strony o historii miejsca w którym się znajdujemy. Szumi wiatr a także woda w strumyku płynącym tuż obok namiotu. Jesteśmy daleko. Jesteśmy dość wysoko. Robimy coś, czego w Polskich górach już praktycznie się nie doświadczy.






































Dzień 4. Opuszczamy biwak, wdrapujemy się na grań. Co jest naprawdę sporą trudnością, tak prawie od razu po śniadaniu z pełnymi brzuchami. No dobra, bez przesady, nie obżeramy się raczej rano. Ani później w sumie też. Rano jak wróbelki - owsianka, dwie kanapeczki, kawa, izotonik w butelkę i w drogę. Apropo kawy - taka dygresyjka.  Lubimy kawę. Pijamy również w górach bo to jest super sprawa. Taka chwila dla ciebie. Taki łyk chilloutu i niemal luksusu niekiedy. Odprężenie i radość, jak w tych smutnych reklamach jakobsa. Stefan wziął znów pudełko bardzo dobrej kawy, specjalnie na ten wyjazd kupionej. Pysznej, na wagę, super ziarna przed samym wyjazdem zmielone... Łyk luksusu. I co? I drugiego bodaj ranka, okazało się, że metalowe pudełko nie wytrzymało presji powagi sytuacji i odpowiedzialności za nasze morale i postanowiło się powyginać, na skutek czego cała kawa wysypała się i wymieszała z zawartością Stefanowego plecaka. I co? I od tej pory mieliśmy tylko trochę mojej, wziętej tak w ostatniej chwili na zasadzie "w razie czego", która tym bardziej była dla nas czymś wspaniałym. Piliśmy tylko raz dziennie po kubeczku. Smakowała każdorazowo równie nieziemsko. Tak jak pachniała teraz zawartość plecaka Stefana.

Dzień 4. No i po kawce to się idzie jak ta lala... Wciąż grań Czarnohory pod stopami. Ale rozwiało w końcu chmury, ukazały się połoniny i na horyzoncie w końcu zamajaczył nam dzisiejszy cel. Ważny choć pośredni. Pop Iwan. Z minuty na minutę ruiny Białego Słonia stawały się wyraźniejsze, aż na dobre zagościły przed naszymi oczami. Na szlaku pojawiło się też więcej wędrowców. Podejrzewam, że przez te 2-3h w czasie których zbliżaliśmy się do Pop Iwana i byliśmy na szczycie, spotkaliśmy więcej osób niż przez wszystkie dni w górach razem wzięte. Mam tu na myśli rzecz jasna osoby mijane, spotkane w bezpośredniej odległości. Nie liczę tych z "towarzystw" widzianych czy słyszanych z dużej oddali na miejscach biwakowych.





















Na Popie Iwanie zrobiliśmy sobie niezbyt długi postój. Głównie ze względu na pogodę. Chwilę zadumałem się nad dotychczasową marszrutą. Z wierzchołka Popa było dobrze widać nasze miejsce noclegowe jak i cały szlak który dziś pokonaliśmy. Rozejrzeliśmy się, jakieś zdjęcie, jakiś selfik, jakaś szybka przekąska i udaliśmy się w dalszą drogę, teraz już prosto na południe.




Dzień 4. Opuszczamy grań Czarnohory. Oczywiście nie stało się to ot tak po prostu i od razu, niemniej już gdzieś w głowach mieliśmy, że oto powoli dobiega kres naszej czarnohorskiej wędrówki i zacznie się dość duża niewiadoma. Kończy się nam mapa, za jakiś czas trzeba będzie przerzucić się na reprinty i miejscowe wynalazki.











Dzień 5. Po dłuższym postoju na grani tuż za Pop Iwanem, w obliczu poprawiającej się pogody podążaliśmy dalej w dół. W ciągu kilkudziesięciu minut znaleźliśmy się w zupełnie innym otoczeniu, niż byliśmy przyzwyczajeni przez ostatnie kilka dni. Normalny las. Drzewa, szlak a nawet grzyby. Z jednej strony naprawdę fajnie było zamknąć pewien wyraźny etap. Z drugiej było przed nami bardzo dużo niepewności. Opuszczaliśmy uczęszczane rewiry i zbliżaliśmy się do tych zdecydowanie mniej. Co w przełożeniu na realia ukraińskie mogło oznaczać, że przez najbliższe 2-3 dni możemy nawet nie spotkać ani jednej osoby... 








Dzień 5. Idąc spokojnie w stronę Czywczynu poprawiał mi się nastrój (który i tak był generalnie dobry), wraz z poprawianiem się pogody i zupełnie innymi, nowymi widokami. Ręka już tak nie dokuczała, z dnia na dzień było coraz lepiej. No i liczyliśmy, że w końcu poprawi się aura na tyle, że złapiemy jeszcze trochę letniego górskiego suchego klimatu. Wszystko póki co na to wskazywało. Niestety nie byliśmy w stanie na bieżąco łapać informacji ze świata, choćby jakiejś prognozy pogody czy cokolwiek. Mieliśmy co prawda smartfona, mojego starego galaxy S2 z ukraińską kartą pre-paid, ale niestety okazało się, że słabo wstrzeliliśmy się z operatorem i zwyczajnie nie łapało nam zasięgu. A jak jakimś cudem złapało to i tak nie na tyle by jakiekolwiek dane ściągnąć. Więc po kilku próbach zaprzestałem kolejnych i właściwie już z rzadka tylko włączałem gdzieś rankiem telefon, tak raczej dla zasady.










Dzień 5. Najpierw stromy stok i ciężkie dla kolan zejście z Pop Iwana, później fajny szlak przez las, aż droga prowadziła nas przez rozległe łąki i hale, zagospodarowane już przez pasterzy. Napisałem droga, gdyż szlak wyraźnie się poszerzył, był mocno rozjeżdżony przez samochody no i dodatkowo zniknęły z drzew czerwone znaki. Ale póki co nie martwiło nas to w żaden sposób. Z mapy wynikało, że najbliższe wiele godzin czeka nas marsz wygodnymi traktami i raczej małe urozmaicenie terenu. Z wysokiej Czarnohory trafiliśmy do niskich Gór Czywczyńskich - trochę klimat jak w Beskidzie Niskim?...










Dzień 5. Przed Czywczynem. Po wielu godzinach wędrówki, gdy już nogi nie chciały dalej nieść a ramiona boleśnie wypominały każdy przebyty dziś i w ostatnie dni kilometr, zaczęliśmy rozglądać się za miejscem na biwak. Żródło było obstawione przez dużą grupę jagodziarzy więc z marszu odpadło. Oddaliliśmy się kilkaset metrów dalej szlakiem, w stronę Czywczynu. Oczywiście mimo pozoru wypłaszczenia nie było łatwo znaleźć to wymarzone, idealne miejsce. Znaleźliśmy je, nie było może idealne ani super wymarzone ale było i tak świetne. Fajnie ukryte między drzewami. I tak nam się trafił jedyny na tej wyprawie biwak w lesie. Co zaskutkowało ogniskiem. Pierwszym. I jak się miało okazać później, przy okazji jedynym i ostatnim... A ja, po ubiegłorocznych przygodach, w plecaku targałem nowiutką piłę składaną, by mieć na te wszystkie ogniska... A tu psikus. Niemniej wieczór był bardzo przyjemny, żegnało nas słońce i dym ogniska. Zbyt długo zresztą nie posiedzieliśmy, bo jednak byliśmy zmęczeni i padliśmy dość szybko jak muchy. Jak właściwie co wieczór.










Dzień 6. Czywczyny. Dzień przywitał nas cudownie piękny. Słoneczny i ciepły. Dość chyba sprawnie się zebraliśmy, bo oczywiście zakładaliśmy długi odcinek do przejścia dzisiaj. Mimo wczesnej godziny upał już dawał się we znaki. Podeszliśmy do źródła by napełnić wszelkie możliwe butelki ożywczą wodą i wystartowaliśmy. Ostatnie spojrzenie za siebie. Za nami, hen na północy majaczyła grań Czarnohory z Pop Iwanem na czele... A my już dreptaliśmy na południe. Na głowach czapki, na szyjach chusty by nie popełnić błędu poprzedniego popołudnia, kiedy to odrobina ekspozycji wystarczyła by popalić sobie twarze i przede wszystkim karki. Ja to jeszcze jakoś wyglądałem, Stefan niestety mocno się spalił i strasznie cierpiał. Do tego otarcia stóp, odciski, bolące i równie popalone ramiona i całe ręce, moja dochodząca do siebie ręka też swoje dokładała, choć już tego dnia znów korzystałem z dwóch kijów w czasie marszu. Odzyskiwałem sprawność. Stefan zmienił mapę, patrzyliśmy daleko przed siebie, szliśmy pełni werwy i zapału, po pogawędce z ukraińskimi pogranicznikami i ustaleniu zasad poruszania się na samej granicy (wydatnie pomógł tu wydruk pisma, które jeszcze z Warszawy słaliśmy do komendanta ichniejszej straży granicznej z prośbą o możliwość przemieszczenia się tym szlakiem. Odpowiedzi żadnej nie uzyskaliśmy, ale to im wystarczyło by nas puścić i dalej zgłosić, że będziemy się poruszać tu przez jakiś czas) ruszyliśmy dziarsko przed siebie. Przed nami pas graniczny. Po naszej prawej stronie Rumunia, niemal na wyciągnięcie ręki.




Ciąg dalszy, a jakże, powyżej na blogu :-) Zapraszam




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz