Dzień 7. Dzień poprzedni, mocno mozolny i wymagający, dał nam popalić. Pomijając godziny i kilometry intensywnego marszu; najpierw w upalnym słońcu, później między burzami i tradycyjnie już w opadzie deszczu, doszedł do tego "kryzys etapu" gdy mając najpierw daleko przed sobą, później z każdą godziną coraz bliżej, wyraźną górę mającą być jego - etapu - zakończeniem, okazuje się że to nie ta Góra, tylko kolejna! Że tą jeszcze trzeba przejść! Wdrapać się i zejść i dopiero u podnóży kolejnej, a najlepiej po drugiej jej stronie, będzie nasz dzisiejszy finał włóczęgi. Trochę załamka. Pikanterii dodawał fakt, że już właściwie rankiem niedługo po ruszeniu skończyły się znaki czerwonego szlaku którym szliśmy niemal przez całą Czarnohorę. A kolejne - niebieskie, mające pojawić się od lewej strony, wcale się nie pojawiły. Ukoronowaniem tego, już na sam późny koniec dnia, była najsilniejsza burza jaką dane nam było przeżyć na tym wyjeździe. Będąc w oku cyklonu, w strugach ulewnego deszczu rozbijaliśmy na pierwszym lepszym wypłaszczeniu namiot, sami przemakając do gaci. Goreteksy nie dały rady. Namiot na szczęście tak! Marabut rulez! Stefan dostał nagle mocnych dreszczy - wynik zapewne kumulacji zmęczenia, udaru słonecznego i przemoknięcia - na szczęście liofilowa gorąca zupa i dwa kieliszki czystej wódki skutecznie postawiły go do pionu. To była długa, mokra i wietrzna noc. A ranek oczywiście przywitał nas piękny i słoneczny. Jakby nigdy nic się nie wydarzyło... |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz