wtorek, 30 października 2018

CZYWCZYN I HRYNIAWY. I CHATKA U KUBY NA DESER (#2)


Dzień 6. Czywczyn. Mozolny marsz pasem granicznym z Rumunią. Niezwykle upalny to był dzień. I oczywiście dużo bardziej wymagający, niż zakładaliśmy. Całodzienny marsz okaże się mocno wycieńczający, a i sam wieczór nie oszczędzi nam niespodzianki. Od popołudnia zaczęły kłębić się coraz bardziej ciemne chmury, przez dobre 2h maszerowaliśmy eksponowanym terenem między dwoma burzami, które zbliżały się w swoją stronę, by w końcu w okolicach 17 lunął deszcz. Przestało padać po kilkudziesięciu minutach, gdy okazało się, że mamy do pokonania jeszcze jedną górę, której nie wzięliśmy pod uwagę gapiąc się na nią przez większość dnia. 










Dzień 6. Czywczyny. Idąc przez kilka dobrych godzin (pewnie z 6-7) pasmem i pasem granicznym z Rumunią mijaliśmy po swej prawej stronie co i rusz pozostałości dawnej Sistiemy, czyli mocno chronionej granicy ZSRR. Przede wszystkim pordzewiałe resztki drutów kolczastych. Gdzieniegdzie stary drut został zastąpiony zupełnie nowym, ale ogólnie granica nie posiadała w żaden sposób zabezpieczonej w ten sposób ciągłości. Kilka razy zostaliśmy niejako zmuszeni do marszu samym "pasem zaoranym" mając już słupki graniczne na wyciągnięcie ręki. W Polsce skończyłby się taki spacer zapewne po kilkunastu minutach odwiedzinami patrolu Straży Granicznej ( co kiedyś miałem okazję "przetestować" w Puszczy Białowieskiej), tutaj przez nikogo niepokojeni poruszaliśmy się praktycznie cały dzień. 










Dzień 7. Dzień poprzedni, mocno mozolny i wymagający, dał nam popalić. Pomijając godziny i kilometry intensywnego marszu; najpierw w upalnym słońcu, później między burzami i tradycyjnie już w opadzie deszczu, doszedł do tego "kryzys etapu" gdy mając najpierw daleko przed sobą, później z każdą godziną coraz bliżej, wyraźną górę mającą być jego - etapu - zakończeniem, okazuje się że to nie ta Góra, tylko kolejna! Że tą jeszcze trzeba przejść! Wdrapać się i zejść i dopiero u podnóży kolejnej, a najlepiej po drugiej jej stronie, będzie nasz dzisiejszy finał włóczęgi. Trochę załamka. Pikanterii dodawał fakt, że już właściwie rankiem niedługo po ruszeniu skończyły się znaki czerwonego szlaku którym szliśmy niemal przez całą Czarnohorę. A kolejne - niebieskie, mające pojawić się od lewej strony, wcale się nie pojawiły. Ukoronowaniem tego, już na sam późny koniec dnia, była najsilniejsza burza jaką dane nam było przeżyć na tym wyjeździe. Będąc w oku cyklonu, w strugach ulewnego deszczu rozbijaliśmy na pierwszym lepszym wypłaszczeniu namiot, sami przemakając do gaci. Goreteksy nie dały rady. Namiot na szczęście tak! Marabut rulez! Stefan dostał nagle mocnych dreszczy - wynik zapewne kumulacji zmęczenia, udaru słonecznego i przemoknięcia - na szczęście liofilowa gorąca zupa i dwa kieliszki czystej wódki skutecznie postawiły go do pionu. To była długa, mokra i wietrzna noc. A ranek oczywiście przywitał nas piękny i słoneczny. Jakby nigdy nic się nie wydarzyło...






Dzień 7.  Słoneczny poranek. Spokojne śniadanie i zwijka, bo przecież trzeba wysuszyć ciuchy i sprzęty zmoknięte dnia poprzedniego. Ramiona bolą jak przeklęte, wrzucenie na nie plecaka to katorga, tak jak pierwsze kilkadziesiąt kroków. Po chwili jednak wpadamy w rytm i tak ból nóg jak i ramion zdaję się już nie doskwierać. Po południu zaczyna się psuć pogoda, niebo zaciąga się chmurami, zaczyna padać, czasem tylko siąpić, przelatywać co i rusz krótkimi intensywnymi falami, lub też padać w sumie lekko ale nieprzerwanie. I tak do wieczora - rozbijamy namiot, jemy ciepłe pożywne żarcie, przepijamy kieliszkiem czy dwoma czegoś dobrego - czy to koniaku miejscowego, czy stefanowego podlaskiego bimbru, czy też mojej nalewki. Dochodzimy do wniosku że było ciężej i dłużej niż zakładaliśmy jeszcze rano. Że jesteśmy zbyt optymistyczni w swych zamiarach. Zasypiamy szybko, śpimy jak dzieci. Rano znów słońce... Tak wyglądał niemal każdy nasz dzień w czasie tej wędrówki. /A na zdjęciu: trawersujemy tę "drugą górę" by opuścić Czywczyny i po pokonaniu doliny Czarnego Czeremoszu wdrapać się na Połoninę Hryniawską. Znaków szlaku nie ma, ale póki co jest szeroka wygodna droga. Jak zwykle i o dziwo humory dopisują/






Dzień 7. Niestety w miarę upływu dnia szlak się pogarsza. Po zejściu z połoniny i wejściu w las z każdą minutą jest coraz gorzej. Szybko tracimy wysokość, równie szybko ścieżka się zwęża, za to rośnie ilość przeszkód do pokonania - początkowo w miarę wygodnie obchodzimy zwalone pnie, później już jest z tym coraz gorzej. Humory już przestają dopisywać za to zaczyna się irytacja... Aha, oczywiście wraz z popołudniem pojawia się deszcz...







Dzień 7. Po wielu minutach przedzierania się przez zarośla i zwalone już nawet nie pojedynczo a bardziej piętrowo pnie, coraz wyraźniej słyszymy szum potoku. Stok opada pod coraz bardziej ostrym kątem, zarośla nieraz już przykrywają nas w całości, splątane z gałęziami drzew maliny powodują że niezwykle trudno znaleźć stabilne oparcie dla stóp. Potykamy się, przewracamy, blokujemy nie mogąc dać kroku w przód ani się wycofać, lecimy niemal na twarze, zapadamy w próchno. Jesteśmy już zdrowo wkurwieni. Pokonanie każdych kolejnych kilkunastu metrów zajmuje nam coraz więcej czasu, wysysa energię i zdaje się być wyczynem nie do powtórzenia. Wszystko jest śliskie i wilgotne. Każdy krok grozi wywrotką. Ścieżka nie istnieje. 






Dzień 7. Dolina Czarnego Czeremoszu. To co widać na zdjęciu w oddali, to rumowisko zwalonych drzew to już nasz cel dzisiejszy wciąż pośredni - tam musimy się wdrapać by dostać się na Połoninę.Planując rano trasę wyglądał na w miarę przystępny. Ale grubo się myliliśmy.  Póki co po wielu trudach, nerwach,zadrapaniach, wywrotkach, po setkach obelg w stronę świata, twórców mapy z której korzystamy i ogromnym wycieńczeniu docieramy do potoku. Nawet nie bezpośrednio, gdyż stok jest tak stromy że nie jesteśmy w stanie z plecakami zejść bezpiecznie nad wodę. Trafiamy na tę polanę. Opuszczony dom. Półtorametrowe zarośla. Resztki drogi która szybko się kończy. Udajemy się na rekonesans brzegu - ja w jedną a Stefan w drugą stronę. Według mapy powinien gdzieś tu być wygodny bród i ścieżka prowadząca brzegiem. Nie ma nic z tych rzeczy. W dodatku po drugiej stronie potoku nie ma czegoś takiego jak brzeg, o ścieżce nie wspominając. Jest stromy skalny stok wpadający do wody. Jest nerwowo. Dociera do nas że jesteśmy w dupie. W czarnej dupie. Bez zasięgu komórki, bez szlaku, na jakimś ostatnim koniuszku ukraińskich Karpat, w dolinie w której zapewne niezwykle rzadko ktokolwiek bywa. Nerwy puszczają. 
















Dzień 7. Najgorszy chyba. Jesteśmy w dupie totalnej. Nerwy mi puściły. Stefan mnie studzi. Jego spokój i  rozsądek z pewnością nas ratuje w takich momentach. Musimy szybko podjąć decyzję co dalej robimy. Wiemy już, że będziemy zmuszeni wejść w potok, gdyż nie ma stąd żadnej innej drogi ucieczki. Mapa mówi, że opcje są dwie: albo w lewo, z biegiem rwącego potoku, by zbliżyć się do oddalonej o kilkanaście kilometrów wsi do której generalnie mamy dotrzeć by wydostać się do Werchowyny. Albo w prawo - zgodnie z planem i założoną marszrutą. Licząc, że jednak ścieżka się pojawi, skoro teoretycznie powinien biec tędy znakowany szlak!!! Dalej ma być leśniczówka, punkt jakichś strażników parku narodowego, cokolwiek z cywilizacji. Tylko kilka kilometrów. Tyle że w górę rzeki, pod prąd. Niezwykle silny, jak to w górach. Decydujemy się na tę drugą opcję. Ściągamy buty i zakładamy sandały. Wchodzimy do wody.







Dzień 7. Wciąż najgorszy. Potok Czarny Czeremosz. Weszliśmy do wody. Zimnej. Niezwykle wartkiej. Kamienie na dnie śliskie. Ruszają się. Brzeg z tych na który średnio da się wyjść. Kolejne długie minuty powoli poruszamy się nurtem, głównie lewą stroną. Co jakiś czas udaje nam się wyjść na chwilę na brzeg. Kilka - kilkanaście metrów gruntu i trzeba znowu wchodzić do wody. Masakra jakaś. Na szczęście jest przerwa w opadzie deszczu. Mokniemy tylko od dołu. Stopy sine. Przynajmniej moje. Ale posuwamy się powoli do przodu. 







Dzień 7. Czarny Czeremosz huczy jak szalony. Woda się przewala przez kamienie. Brniemy do przodu. Co kilkanaście minut brzeg się rozszerza i zaczyna pojawiać się fragmentami zarośnięta niemożliwie droga. Jakaś dawna, stara rozjeżdżana samochodami. Mijamy nawet kilka słupów energetycznych, w większości zwalonych do wody. Ale wciąż to są krótkie wygodne fragmenty, wciąż musimy brodzić.







Dzień 7.  W końcu ukazuje się droga. Już wygodna. Ślady kolein. Widać że kiedyś używana. Pokonuje brodem potok w kilku miejscach, ale generalnie trzyma się lewej strony. Nie wiem ile ostatecznie szliśmy korytem. 1,5h?  Czy może dwie? Ważne że się udało i okazało się to dobrym wyborem. Nerw pozostał. Wciąż jesteśmy zrażeni i gotowi na kolejne niespodzianki, bo przecież wiemy że nie ma jeszcze się co cieszyć. I całkiem słusznie. Docieramy w końcu do miejsca z leśniczówką. Oczywiście nie ma jej tam. Znajdujemy ruiny kilku budynków i źródło zdrowotnej żelaznej wody. Jest tablica informacyjna, kilka ławek i zadaszenie. MIejsce dawno temu aspirowało do zostania uzdrowiskiem. Nic z tego oczywiście nie wyszło. Za duże zadupie. Za mało miejsca na zbudowanie czegokolwiek. 






Dzień 7. Stefan okazuje się amatorem Zubera. Śmierdzącej siarkowodorem wody zdrowotnej. Napełnia butelki i po zwalczeniu przeze mnie załamki ruszamy. Jest zdaje się dość późno. Musimy odnaleźć ścieżkę na Połoninę i już tam być by poczuć, że osiągnęliśmy cel. Jesteśmy zryci fizycznie i psychicznie. Oczywiście żadnego punktu parku nie ma. Nie ma znaków szlaku. Trochę krążymy wpatrzeni w mapę aż typujemy ścieżkę pnącą się pod górę i zaczynamy mozolną wspinaczkę. Kolejne kilkadziesiąt minut i jesteśmy znów na rozległej łące. Hryniawy. Cel niemal osiągnięty. Teraz tylko dodreptać do jednego z dwóch zaznaczonych na mapie źródeł.







Dzień 7. Połonina Hryniawska. Jako, że nie padało od południa to oczywiście ten stan rzeczy zmienił się niemal w momencie osiągnięcia przez nas grani połoniny. Zrobiło się nieprzyjemnie. Zimno i wilgotno, temperatura znacznie spadła, deszcz padał niemal cały czas. Zakładamy znowu spodnie i kolejne bluzy. Zimno. Masakra. Szliśmy na czuja i orientując się wg. mapy, wygodnymi rozjeżdżonymi przez ciężarówki jagodziarzy drogami. Z drugiej strony wiedzieliśmy już, że najgorsze za nami. Już wszystko mieliśmy za sobą, teraz ten zwykły deszcz i ogólny warun już nas w ogóle nie stresował. Przed nami wieczór i raczej ostatnia noc w górach. Lub przedostatnia w najgorszym wypadku.















Dzień 7. Połonina Hryniawska. Długo zajęło nam jeszcze nim dotarliśmy do pierwszego ze źródeł. Kicha. Zajęte przez dużą grupę zbieraczy jagód. Szliśmy dalej do drugiego. Aż trafiliśmy do miejsca, które wyłoniło się z mgły i które trochę nie pasowało do tego, co mieliśmy przez ostatni tydzień. Solidna drewniana chałupa. Bacówka.  Z Flagą UE i Ukrainy przed bramą. Był też traktor, dwa kolejne domki, i duża obora trochę dalej. Stefan automatycznie podjął decyzję i udał się do gospodarza (który akurat miał akcję "wieczorne dojenie zwierząt wszelakich") by pogadać o noclegu, i po dłuższym już czasie mojego oczekiwania okazało się że jeśli poczekamy jeszcze trochę to wróci gospodarz i coś może dla nas znajdzie. Po bardzo długim czekaniu wrócił. I znalazł.







Dzień 7. Wieczór w bacówce na Hryniawskiej. To był szok. Dostaliśmy malutki domek. Dwa proste łóżka przykryte skórami, malutki stolik. I to było coś niesamowitego dla nas. Generalnie mieliśmy już dość wiecznej wilgoci i ogarniania się w ciasnym namiocie. Tu poczuliśmy się bardziej ciepło i sucho. Ostatnia noc w górach okazała się zbawienna. Spokojna ogarka, ciepła kolacja, po 2-3 kieliszeczki i padliśmy jak zwykle. Było super. W nocy zaczęło lać. I wiać. Mocno i intensywnie. I lało tak i wiało do rana. 



Dzień 8. Lało i wiało naprawdę mocno jak się obudziliśmy. Lało mocno jak jedliśmy śniadanie. Lało jak cholera jak się pakowaliśmy i byliśmy gotowi do wyjścia. Czas biegł nieubłaganie. Chcieliśmy już iść, żeby dziś już zejść z tej mokrej, zamglonej i zabłoconej połoniny. Żeby już dziś być w Szybennem i mieć szansę na dotarcie nawet nie wiadomo jak późno do Werchowyny. Do miasta. Do cywilizacji. A tu lało i nie chciało nas wypuścić. W końcu uspokoiło się. Wyszliśmy, zapłaciliśmy jakieś grosze za spanie, przy okazji kupiłem kawał świeżo uważonego buncu, który baca wyjął z poddasza tej bacówki. Nad wiecznie palącym się ogniem wisi kocioł z mlekiem i proces produkcji sera trwa tu nieustannie. Przy okazji suszą się grzyby. Buncu było ponad 2 kilo - kosztował mnie jakieś 15 zł w przeliczeniu, tyle też miej więcej zapłaciliśmy za spanie w domku. Warto było. Ser do plecaka i w drogę. 








Dzień 8. Połonina Hryniawska. Ruszyliśmy dziarsko z bacówki. Niby na nic się nie nastawialiśmy, ale już chyba obydwaj mieliśmy gdzieś pod czaszką myśl, że jednak warto spróbować zrobić wszystko by zejść już stąd i dotrzeć do cywilizacji. Kolejna noc w tę pogodę średnio nam pasowała. Chyba nam wystarczyło już wiecznego moknięcia. Tym razem nawet rano nie zrobiło się słonecznie tylko wisiała mgła i padał deszcz. Stefan jeszcze co i raz spoglądał na mapę, choć teoretycznie nie było już zagrożeń pobłądzenia. Jedno miejsce krytyczne dzięki gospodarzowi udało nam się przebrnąć, później już była tylko i wyłącznie kwestia samozaparcia w powolnym dążeniu błotnistym szlakiem do celu. Do Szybennego. Do pierwszego siedliska ludzkiego od opuszczenia Kwasów ponad tydzień temu.






Dzień 8. A stwierdzenie "błotnisty szlak" na tym końcowym etapie naszej wędrówki naprawdę było adekwatnym do tego co mieliśmy w czasie marszu... Czasem dało się obejść większe kałuże, czasem nie. 









Dzień 8. Aż w końcu nadzieja wstąpiła w nasze serca tak gwałtownie i nieoczekiwanie, że nawet nie ostudziła jej kolejna silna ulewa. Trafiliśmy na drogę utwardzoną, stokówkę która - już mieliśmy stuprocentową pewność, zaprowadzić nas miała w kilkadziesiąt minut do wsi! I tak też się stało. Tam po kolejnych wielu minutach marszu wzdłuż mocno wzburzonego i brązowego od gliny potoku Czarny Czeremosz - tego samego którego raptem dzień wcześniej przemierzaliśmy brodząc od kolan po dupę, dotarliśmy do sklepu. Naszła nas po drodze taka refleksja, że gdybyśmy mieli dziś iść korytem tego potoku, prawdopodobnie by się nam to nie udało. Po nocnych obfitych opadach potok naprawdę był bardzo wezbrany. I zapewne głębszy. I bardziej rozpędzony... Mieliśmy chyba sporo szczęścia wczoraj...










Dzień 8. Szybenne - Werchowyna. I okazało się, że teraz też trafił nam się spontaniczny szybki transport. Przed sklepem stało kilka osób, w tym chyba to byli Strażnicy Graniczni, którzy rozmawiali z kilkoma miejscowymi. I w kilka sekund po rozmowie skąd idziemy, dokąd i dlaczego rzucili hasło, że właśnie jagodziarze ruszają do Werchowyny i żebyśmy z nimi się zabrali. Szybkie pytanie, równie szybka odpowiedź - zabiorą nas. Kupiliśmy kilka piw w plastikowych butlach i już siedzieliśmy na pace.Jechaliśmy do Werchowyny! Niesamowite. Cóż za fart. Cały czas lało, trzęsło, ciężko było wziąć łyka piwa ale jechaliśmy.  







Dzień 8. Droga Szybenne - Werchowyna. Jak się okazało po kilku chwilach ekipa jagodziarzy wracała po zbiorach, po kilku dniach w górach do domu, starym Ziłem, z pustymi już skrzynkami, pod zaimprowizowaną plandeką. Fajnie się rozmawiało, część z nich była w Polsce po kilka razy by popracować przepisowe pół roku. Stefan pokazał im naszą trasę i kopary im poopadały. W międzyczasie próbowali znaleźć jakiś bimber by nas poczęstować, ale że mieli go w zwykłej plastikowej butelce, a takich butelek na pace leżało kilkanaście to szło im to dość opornie. Trzęsło jak cholera. Brali kolejne butelki, odkręcali, wąchali... nie, to woda... Lał deszcz. Bimbru nie znaleźli. 







Dzień 8. Droga Szybenne-Werchowyna. Trzęsło i lało. Ale jechaliśmy. Po pewnym czasie piwo się skończyło, bimber wciąż się nie znalazł, tematy chwilowo się skończyły. I złamała się ławeczka na której siedzieliśmy. Właściwie była to zwykła deska. Nie udźwignęła ciężaru historii i wtłaczanych w trzewia kolejnych łyków całkiem dobrego ukraińskiego piwa. Piwa, którego nie piliśmy od czasu podróży pociągiem do Kwasów. Już troszkę w sumie wytęsknionego. 







Dzień 8. Wciąż w drodze. 30 km na pace Ziła ciągnęło się niemiłosiernie. Droga koszmarna. Dziura na dziurze. Wąska i kręta. Trzęsło jak cholera. Lało jeszcze bardziej. Goreteks przemókł. Tak jak softshell i spodnie z Dermizaxem. Woda lała mi się po tyłku, miałem mokre gacie plecy i głowę. Ręce sine od wiatru i wody trzymały krawędź plandeki i starały się utrzymać mnie we względnym pionie. Tylko buty jeszcze świetnie dawały radę i woda zdołała się przedrzeć tylko trochę przez języki. No i trochę po nogach ściekło na pięty. Dzięki ci Aku! Ale jechaliśmy. Humory dopisywały. Byliśmy coraz bliżej. Okazało się, że podwózkę mamy prawie do Werchowyny - ciężarówka zjeżdżała kilka kilometrów przed, praktycznie na obrzeżach miasta. Nie przeszkadzało nam to. Zwłaszcza że tuż przed końcem podróży znalazł się bimber. Kilka solidnych łyków wprawiło nas w doskonałe humory i uodporniło na to co działo się na zewnątrz. Po pożegnaniu z z chłopakami ruszyliśmy skrajem drogi. Niewiele się namyślając wystawiłem na drogę kciuk w górę. I po kilkunastu sekundach zatrzymała się z piskiem stara Łada. Przypominam że byliśmy mokrzy jak świnie. Panu to nie przeszkadzało. Podwiózł nas do samego centrum! To było naprawdę wspaniałe popołudnie!!!







Dzień 8. Werchowyna. Pierwsze miejsce w które się udaliśmy to był bar. Ciepły obiad. Koniak. Szok. Śmiesznie było, gdy Stefan podszedł do baru by zamówić dla nas koniak. Zwykle serwują tu w literatkach czy większych kieliszkach. Pokazał palcem, po kieliszku którego chcemy. Pani pokiwała głową, że zrozumiała. I przyniosła nam całą butelkę. Nie protestowaliśmy. Mocno już podchmieleni wróciliśmy na dworzec by złapać marszrutkę do Bystreca. Mieliśmy imperatyw by dotrzeć przed nocą do Chatki u Kuby. Marszrutka jakaś się znalazła, co prawda nie do samego Bystreca ale do skrzyżowania kilka kilometrów przed. Jedziemy, wiadomix.  Szarmancki Stefan udał się na rekonesans zakupowy, po czym nabyliśmy trochę jedzenia i dobrych trunków i w drogę. Przestało wiać. I padać też przestało. Byliśmy przemoczeni. Byliśmy najedzeni. Byliśmy lekko pijani. Byliśmy niemal u celu.







Dzień 8. Werchowyna. Czekamy na marszrutkę. Poszła reszta cygarka spod Bierebeskuła. Koniaczki grzecznie zapakowane w plecakach, jedzenie i piwo na drogę też. Zaraz jedziemy. 







Dzień 8. Marszrutka do Dżembroni. Jedziemy. Sączę piweczko żeby nie musieć dźwigać pod górę. Ciepłe ale smaczne. Dziewczyny nie chciały. Ciuszki zaczynają na mnie schnąć. Zrobiło się cieplej. Zaczęło rozwiewać chmury. Przyjemnie. Trzęsie jak cholera ale mniej niż na pace Ziła. Kuba, nadciągamy!







Dzień 8. Marszrutka do Dżembroni. Kolega w patriotycznej, typowo ukraińskiej koszuli (jeju, jakie one są ładne, naprawdę!!!) skusił się na łyka od Stefana. Przez chmury zaczęło przebijać się słońce. Powiało optymizmem. Trzęsie jak cholera ale już za kilka minut wysiadamy.







Dzień 8. Chatka U Kuby. Minuty dzielą nas od upragnionego celu. Od skrzyżowania drałowaliśmy kilka kilometrów drogą w stronę Bystreca, gdzie zaraz za szkołą przechodzi się potok i rozpoczyna się jakaś godzina podejścia. Niezbyt wymagającego. Choć takie jest na lekkim rauszu, po emocjach ostatnich dni i tych wszystkich kilometrach w nogach. Zaraz upragniony odpoczynek. Cisza spokój i dach nad głową. I koniec naszej wędrówki. Miejsce docelowe osiągnięte. W czasie chyba ciut szybszym niż zakładaliśmy. A na pewno nie w dużo dłuższym. 







Dzień 8.  Chatka u Kuby. Wieczór już właściwie. Dotarliśmy. Miejsce, które znam ze zdjęć i opowieści od jakichś 14 lub 13 lat. Wtedy, będąc Gospodarzem Chaty Socjologa w Bieszczadach poznałem Kubę, który kilkakrotnie mnie odwiedził na Otrycie. I od wtedy wiedziałem, że chcę tam pojechać. Udało się w końcu. Tym razem to ja odwiedziłem Kubę.







Dzień 9. Chatka U Kuby.W chacie raptem kilka osób. Dzień cudowny. Dzień wymarzony. Dzień leniwy. Przespany, przesiedziany, przegadany. Dzień odpoczynku, ciepłego prysznica, dobrego obiadu i nicnierobienia. Kawa, taras i herbata. Cisza i spokój. 







Dzień 10. Chatka u Kuby. Kuba i Stefan. Chillout







Dzień 10. Wybraliśmy się na targ w Werchowynie. Zjedliśmy tam obiad. Kupiliśmy sał, bimber miodowy, wędzone ryby, bunc,szynkę i dużo warzyw. Wszystko można było degustować. Wszystko kupić. Ludzie przyjaźni i uśmiechnięci. Zupełnie inaczej niż u nas. Świetna sprawa. Szybko wróciłem z Kubą do Chaty, Stefan jeszcze sobie zrobił krótką wycieczkę, w tym czasie ja przygotowałem sporo treściwego, tłustego, ostrego i oczywiście ciepłego jedzenia. Obiadek jak ta lala. Wieczór był przezacny.







Dzień 12 i 13. Chatka u Kuby-Werchowyna - Iwano-Frankowsk-Warszawa... U Kuby jeszcze spędziliśmy dzień. Odpoczęliśmy jak nie wiem co. Było to najlepsze zakończenie wyprawy Czarnohorą, Czywczynem i Hryniawami, jakie tylko mogło nastąpić. Tak to sobie wyobraziliśmy, tak zaplanowaliśmy i tak udało nam się zrealizować. Szkoda, że całościowo pogoda nie dopisała. Trasa, którą przeszliśmy była naprawdę wymagająca, ale przy okazji świetna i miała potencjał na to by był to bardzo dobry wyjazd. No cóż, z pogodą nigdy nic nie wiadomo. Wyjazd oceniam jako bardzo dobry, zwłaszcza w perspektywie towarzyskiej go ujmując. Stefan to naprawdę świetny kompan i doskonały partner takich wypraw. Ale póki co to jednak ubiegłoroczne Gorgany dla mnie klasyfikują się najwyżej. Dwa zupełnie inne wypady. Różniły się właściwie wszystkim. Ale najważniejsze że obydwa się odbyły i że konsekwentnie zrealizowaliśmy ubiegłoroczny, od razu wymyślony plan by wrócić do Kwasów i iść dalej w kolejne partie ukraińskich Karpat.
Teraz już jesień. A my jeszcze nie rozmawialiśmy o tym co w następne lato...
























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz